29 lipca 2012

Rozdział XIII

"Czy tak jesteśmy stworzeni, iż śmierć musimy przyjmować w codziennych małych dawkach, gdyż w przeciwnym razie życie stałoby się nieznośne?" - Virginia Woolf


Szpony wbijały się coraz głębiej, jednak w pewnym momencie miasta przestałam czuć ból. Odwróciłam się, ale zauważyłam tylko obficie cieknącą z mojego ramienia krew. Krew. Jednocześnie zalała mnie fala bezgranicznego strachu i obrzydzenia. Przyłożyłam rękę do ust, ale w niczym to nie pomogło i wkrótce zwymiotowałam sucharami, które zaledwie kilka godzin temu służyły mi za śniadanie. Spojrzałam pod moje stopy, gotowa ujrzeć obrzydliwą, żółto-zieloną maź. Zamiast tego zauważyłam wciąż powiększającą się, ciemnoczerwoną kałużę. Zwymiotowałam krwią? Przerażona, odwróciłam się w kierunku drzwi, powstrzymując się od ponownego opróżnienia zawartości żołądka.
Jednak w pewnym momencie strach sparaliżował mnie już zupełnie. Ujrzałam idącą w moją stronę Królową. Patrzyła na mnie z nienawiścią. Jej usta bezgłośnie powtarzały jakieś słowo. Poto… potomkini? Potem dotknęła zwisającego z jej szyi rubinu. Niebezpiecznie błysnął. Krzyknęłam i zamknęłam oczy, a gdy po kilku pełnych przerażenia sekundach z powrotem je otworzyłam, Królowej już nie było. Znikła też krew pod moimi stopami. Odetchnęłam z ulgą. Jednak czekało na mnie coś gorszego – spełnienie moich wielkich obaw. Coś, czego starałam się uniknąć już od wielu miesięcy, i jak dotąd bezbłędnie mi to wychodziło.
Ujrzałam leżącego na podłodze, ubrudzonego własną krwią i zwijającego się z cierpienia Adama. Konał.
- Adam! – wrzasnęłam i upadłam na kolana. Chłopak patrzył na mnie błagalnie, po czym ze wszystkich otworów w jego ciele zaczęła wylewać się lepka krew. Odskoczyłam do tyłu, nie mogąc złapać oddechu. „Las żywi się twoim strachem”. Tak, dokładnie to powiedział Aleksy, kiedy spotkaliśmy się po raz ostatni. Wbiegłam po schodach prowadzących na piętro domku, zostawiając za sobą umierającego Adama.
Otworzyłam pierwsze lepsze drzwi i wbiegłam do środka, odgradzając się od halucynacji, których celem było zapewne doprowadzenie mnie do szaleństwa. Rozejrzałam się. Z pozoru był to zwykły pokój – tyle, że wszystkie meble zbudowane były z kart. Rzuciłam się na łóżko, przykładając twarz do twardej poduszki z asów. Zamknęłam oczy, zmuszając się do snu. Jeden baran, drugi baran, trzeci… To tylko pogarszało sprawę. Przekroczyłam tysiąc, kiedy zaczęłam się gubić i straciłam przytomność.

***
Obudziłam się z uczuciem, że moja twarz wplątana jest w coś gęstego i lepkiego. Uniosłam głowę i zauważyłam, że leżę na rozpadającej się pryczy, a za poduszkę służy mi kupa pajęczyny i kurzu. Odsunęłam się z obrzydzeniem i spostrzegłam małego pająka, wspinającego się po mojej dłoni. W pewnym momencie zatrzymał się i niemal usłyszałam, jak nabija się z moich słabości.
- Zamknij się. – warknęłam bezsensownie do niego, zanim zginął rozgnieciony pomiędzy palcami. Jak tak dalej pójdzie, to za kilka lat będę gotowa zabić z zimną krwią człowieka. Prychnęłam.
Zsunęłam się z pryczy i już miałam zejść na parter domu, kiedy przypomniałam sobie, co tam zobaczyłam. Na samą myśl przeszedł mnie dreszcz. Dopiero po chwili doszło do mnie, że mój brzuch niebezpiecznie burczy z głodu i że dawno nie miałam na języku ani kropli wody. Ile czasu spałam? Kilka godzin? Dzień? Może dwa?
Las żywi się moim strachem. Co wywołało te halucynacje? Zamknęłam oczy, próbując przypomnieć sobie każdy mój ruch. Woda. To musiała być ta z pozoru czysta i pitna, pyszna woda, będąca elementem wypełnionego niebezpieczną mocą rubinu lasu.
Zeszłam ostrożnie na dół. Ujrzałam zwykły, biedny pokój. Ani śladu krwi, a na podłodze nie leżał martwy Adam. Odetchnęłam z ulgą i oparłam się o ścianę. To tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że wszystko, co widziałam nie istniało – było wytworem mojej zatrutej wyobraźni.
Kiedyś Adam zapytał mnie, dlaczego boję i brzydzę się krwi. Nie lubiłam o tym rozmawiać, bo było to jak rozdrapywanie nie do końca zagojonej rany, ale jednocześnie czułam, że mój przyjaciel był osobą, której mogę się zwierzyć i wreszcie pozbyć się ciężaru z serca.
- Moja matka… jak pewnie wiesz – nie żyje. Zmarła na gruźlicę pięć lat temu – zaczęłam. Gdy poczułam się na siłach, kontynuowałam. – Do końca towarzyszyliśmy jej przy łóżku szpitalnym. Zanim odeszła… zakaszlała na mnie obficie krwią. I w tym momencie jej serce stanęło. Teraz za każdym razem, kiedy krwawię czy nawet widzę krew, myślę o tej chwili i wpadam w panikę. Tak, wiem, to żałosne – usłyszałam, jak załamuje mi się głos.
- Nie, wcale nie jest – odparł krótko Adam.
Usiadłam na rozrzuconym po podłodze sianie i obejrzałam swój nadgarstek. Cała ręka nabrała fioletowego odcienia i opuchła. Czy na pewno tak wygląda skręcenie? A jeśli nie… to co mogło mi się stać? Swoją drogą, wcześniej nadgarstek nie wyglądał aż tak źle. Doszłam do wniosku, że nawet jeśli ten wielki kamień rzucony w moją stronę zrobił mi krzywdę, to sprawę pogorszyło ignorowanie kontuzji i nierozważne wspinanie się na drzewa.
Wyszłam z chatki. Zebrałam dwa w miarę proste patyki i oderwałam pas materiału z mojej koszuli. Usztywniłam sobie nadgarstek, układając gałązki po obu stronach ręki, po czym zabandażowałam (a może zakoszulowałam?) ją.
Postanowiłam rozejrzeć się po okolicy. Szukałam śladów jednorożca lub Alicji i towarzyszących jej mężczyzn. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego pojawiła się w moim świecie. A może to nie była ona i tylko wmówiłam sobie podobieństwo Alicji z Warszawy i Alicji – której prawdziwego imienia nie znałam – z Księstwa?
Pragnienie dawało mi się we znaki. Po długiej walce sama ze sobą napiłam się wody z tej przeklętej, halucynogennej rzeki. Jak najszybciej potrafiłam pobiegłam do chatki i, ignorując konających Adamów, którzy pojawiali się na każdym kroku, czy tryskające strumienie krwi, rzuciłam się na karciane łóżko i ponownie zmusiłam się do snu.
Tuż po obudzeniu się poczułam, że tym razem nie cierpię przez potworny głód ani chęć napicia się wody. Odwinęłam opatrunek i zerknęłam na swój nadgarstek. Nie bolał już tak bardzo, ale opuchlizna jeszcze nie zeszła i na dodatek moja skóra zrobiła się buraczkowa. Obiecałam sobie, że jeśli przeżyję to zainteresuję się medycyną.
Próbowałam policzyć, od ilu dni znajduję się w tym lesie, lecz potrafiłam określić tylko, że ponad cztery. Moje zapasy wprost błagały o uzupełnienie i zrozumiałam, że albo muszę coś upolować, albo szybko znaleźć tego jednorożca i uciec z lasu. Było jeszcze jedna opcja – umrzeć z głodu, ale o niej starałam się nawet nie myśleć.
Wyszłam z domku. Sprawdziłam, czy u mojego boku na pewno wisi floret i odetchnęłam z ulgą, kiedy poczułam przyjemny chłód metalu. Uniosłam głowę. Tuż nade mną świeciło mocne słońce i już po chwili z mojego czoła spłynęła strużka potu.
Powolnym krokiem sunęłam na przód. Omiotłam wzrokiem okolicę, szukając śladu obecności czegokolwiek żywego. I wkrótce poczułam to. Wyszłam na polanę i nagle przez moje ciało przeszła fala błogiego spokoju. Wzięłam głęboko powietrze i nawet nie rozglądając się, szłam do przodu. Było tak cudownie, że nie mogłam uwierzyć, że ktokolwiek mógłby mieć złe intencje. Chęć mordu wrogów odpłynęła tak szybko, jak się pojawiła. W końcu na pewno oni w jakiś pokrętny sposób chcieli mojego szczęścia i bezpieczeństwa. Może krążyli po lesie, by uchronić mnie przed groźnymi halucynacjami?
Ujrzałam blask. Skąd ja go znałam? Podeszłam krok bliżej. Już wiedziałam, co się dzieje. Czar prysł i euforia zniknęła. Wszystko stało się jasne. Na trawie, wśród polnych maków leżał pod siatką okrwawiony, emitujący białym światłem jednorożec.
Rozejrzałam się pospiesznie i pobiegłam w jego stronę najszybciej, jak umiałam. Dzieliło mnie od niego sto metrów. Pięćdziesiąt. Zaczęły mi się plątać nogi i o mały włos nie potknęłabym się o leżący kamień. Trzydzieści. To na pewno pułapka. Co z tego? Jeśli dobiegnę tam szybko, uda mi się przeżyć. Dziesięć. Dwa… jeden metr…
Upadłam na kolana. Szybko wyjęłam z torby małą butelkę i napełniłam ją spływającą po boku jednorożca krwią. Jego rana była paskudna i zahamowałam odruch wymiotny. Musiałam się spieszyć.
Nie, to wcale nie krew, to farba, próbowałam sobie wmówić, jednak metaliczny zapach krwi drażnił moje nozdrza. Uniosłam głowę i rzuciłam okiem na okolicę. Było dziwnie spokojnie. Wyjęłam drugą butelkę i ją również napełniłam. Może uda mi się ją sprzedać na rynku i dostanę za to jedzenie.
Nie mogła minąć minuta, kiedy podniosłam się i rzuciłam się do ucieczki, z trudem łapiąc oddech. Nagle zatrzymałam się.
To koniec. Przede mną stał wysoki mężczyzna, celujący do mnie z łuku. Wrosłam w ziemię, czekając, aż strzała przebije mnie na wylot, jednak nic takiego się nie stało. Spojrzałam w piwne oczy mężczyzny. Patrzyły na mnie uważnie. Zaczął powoli opuszczać łuk, a ja poruszyłam się. Nie zareagował. Pobiegłam. Po kilkunastu metrach odwróciłam się. Mężczyzna dalej mnie obserwował, ale nie ruszał się z miejsca. Próbując uspokoić rozszalałe z przerażenie serce, zaczęłam uciekać.
Nie wiem, ile biegłam. Może były to minuty, może godziny. Jednak w pewnym momencie drzewa zaczęły robić się coraz rzadsze i niższe. W końcu las skończył się i wpadłam na łąkę, z której widać było domy bogatej części Księstwa. Otworzyłam torbę. Na szczęście nie rozbiła się żadna z fiolek. Udało mi się. Teraz pozostało mi dostać się niespostrzeżenie do zamku. Ułożyłam włosy tak, by zasłaniały mi oczy i ruszyłam w stronę miasta.

26 lipca 2012

Rozdział XII

Często szuka się sensu życia przy pomocy bezsensownych metod - Aldous Huxley

Biegłam w kierunku, gdzie ostatnio znikł jednorożec, jednocześnie zastanawiając się, czy aby na pewno nie jest pułapka bądź wytwór mojej chorej i zmęczonej wyobraźni. Nie znałam przyszłości, starałam się nie wspominać przeszłości,  a teraźniejszość wciąż była dla mnie niezrozumiała. Mimo to miałam misję do wykonania, a stawka była zbyt duża, żebym mogła to tak po prostu zignorować. Ważyło się zarówno moje, jak i Adama życie, a także szczęście mojej rodziny i bezpieczeństwo wszystkich mieszkańców Księstwa Blacktee, ba, może nawet większej ilości osób. I wszystko zależało od tego, czy się nie poddam.
Zatrzymałam się. Usłyszałam krople deszczu bębniące o rozłożyste korony otaczających mnie drzew. Zamknęłam oczy.
- Co robisz? – zapytałam się pewnego ulewnego dnia Adama podczas długiej przerwy w szkole. Chłopak leniwie podniósł wzrok i popatrzył na mnie, znużony.
- Czytam. – odparł, po czym znów pogrążył się w lekturze.
- A co czytasz?
- Książkę – zirytowany, zganił mnie wzrokiem. – Nie przeszkadzaj.
- A jaką? – uparcie nie dawałam za wygraną. Bawiło mnie droczenie mojego przyjaciela.
- Boże, nie dasz mi spokoju, prawda? „Igrzyska Śmierci”.
- Podobno fajna – powiedziałam beztrosko.
- A przeżyłabyś w lesie, goniona przez dwudziestu trzech innych trybutów, rządnych twojej krwi?
Udałam, że się zastanawiam.
- Pewnie nie – przyznałam szczerze. – Ale to tylko książka. Nic takiego mi się nie przytrafi.
Uniosłam powieki. Przytrafiło się.
Deszcz nasilał się i doszłam do wniosku, że i tak nie uda mi się teraz znaleźć tego przeklętego jednorożca. Wyjęłam z torby suszone mięso i powoli zaczęłam je przeżuwać. Przez deszcz nie mogłam nawet usłyszeć, czy gdzieś w pobliżu nie ukrywa się Alicja. Jak „trybut rządny mojej krwi”. Chociaż na widok takiej ulewy zdrowy rozsądek kazałby jej uciec. Mnie nie kazał. A wiecie dlaczego? Bo nie mam zdrowego rozsądku.
Powolnym krokiem udawałam, a przynajmniej taki kierunek wskazywał mi mech porastający pnie drzew. Starałam się nie myśleć o domu, tacie, Sebastianie, Adamie, ale tęsknota z każdą chwilą coraz bardziej łamała mi serce. Zaledwie kilka dni temu moim jedynym problemem był prześladujący Adama osiłek. Wyobraziłam sobie, z jaką łatwością mogłabym przeszyć go floretem i wzdrygnęłam się. Coraz łatwiej było mi myśleć o zabijaniu. Co miało na to wpływ: widok tylu zamordowanych ciał czy mroczna siła rubinu Królowej?
Ujrzałam budynek wyłaniający się zza drzew. Wyjęłam floret i powolnym krokiem zaczęłam posuwać się do przodu. Wkrótce moim oczom ukazała się niewielka chatka, a także płynąca w jej pobliżu rzeczka. Niewiele myśląc, schowałam floret i podbiegłam do źródła wody i rzuciłam się na kolana. Drżącymi rękami wyjęłam z torby bukłak z kończącą się wodą i napełniłam go cieczą ze strumienia. Po chwili przyłożyłam go do ust i łapczywie wzięłam kilka łyków. Woda była dość ciepła, przy czym miała słodki smak i kuszący zapach. Wypiłam jeszcze trochę.
Dopiero, gdy zaspokoiłam swoje pragnienie, uniosłam głowę. Chatka, na którą wcześniej raptem rzuciłam okiem, była wykonana starannie, jednak w niczym nie przypominała budowli, które wcześniej widziałam w centrum Księstwa. Została zbudowana jedynie z bloków kamiennych i drewnianych desek, poprzebijanych gdzieniegdzie gwoździami. Wzięłam jeszcze jeden, duży łyk wody, po czym podniosłam się szybko i zaczęłam iść w kierunku chatki. Zabolała mnie potyliczna część głowy. Oparłam rękę o pobliski pień i już po chwili kontynuowałam wędrówkę. Wspięłam się po drewnianych schodach, prowadzących do drzwi wejściowych. Wyciągnęłam dłoń i położyłam ją na gałce. Poczułam mrowienie przechodzące od ramienia, a kończące się na palcach. Wzdrygnęłam się. Delikatny chłód metalu złagodził piekącą od ran skórę. Przekręciłam gałkę i drzwi otworzyły się przede mną ze skrzypieniem, ukazując mi ciemne wnętrze.
Weszłam do środka i w tym samym momencie poczułam, że jakieś ostre szpony zaciskają się na moim ramieniu.

12 lipca 2012

Rozdział XI


„Las mści się” - Henryk Ibsen

Coś zaszeleściło. Wzdrygnęłam się. Wyprostowałam się szybko i położyłam zdrową dłoń na rękojeści floretu. Doskonale wiedziałam, że nawet gdyby to Coś mnie zaatakowało, to i tak nie umiałabym go skrzywdzić. Czymkolwiek Coś by nie było.
Nasłuchując, odgarnęłam za ucho spływające na moją twarz włosy. Zmrużyłam oczy, rozglądając się uważnie dokoła.
Szelest. Kolejny. Bliższy i głośniejszy.
Niewiele myśląc, zaczęłam uciekać. Wycofywanie się z pola bitwy to coś, co wszystkie Beatrycze lubią najbardziej.
Gałęzie drzew drapały mnie po twarzy, jednak nie zwracałam na to uwagi. Biegłam dalej. Skupiłam się na własnych krokach. Wtedy zrozumiałam, że Coś mnie goni. Zatrzymałam się i wyjęłam floret. Odwróciłam się, jednak nikogo ani niczego za mną nie było. Zlękłam się. Byłam gotowa na ewentualny atak, jednak niewidoczny wróg to coś, co nie jest zbyt łatwe do pokonania.
Instynkt samozachowawczy kazał mi uciekać. Tylko dokąd? Zadarłam głowę. Nade mną rosło wysokie drzewo z wieloma odstającymi na boki gałęziami. Nie zastanawiając się długo, zaczęłam się na nie wspinać. Wbiłam nogę w dziurę w pniu, po czym podciągnęłam się na gałęzi. I jeszcze raz. I jeszcze.
Dopiero, gdy siedząc na wysokiej i grubej gałęzi byłam bezpieczna, poczułam okropny ból w jednym w nadgarstków. No tak. Był skręcony.
Przypomniałam sobie, że kiedy byłam jeszcze w cywilizowanym świecie, czytałam gdzieś, że ludzie w niebezpiecznych sytuacjach nie czują bólu. Wydawało mi się wtedy, że to coś cudownego. Szkoda, że nie wspomnieli o tym, że potem ból wraca – ze zdwojoną siłą. Zamknęłam oczy i oparłam tył głowy o wilgotny pień drzewa.
Usłyszałam głosy. Ludzkie głosy. Wyprostowałam się. Zaczęłam nasłuchiwać. Zbliżały się z niebezpieczną prędkością. Starałam się pozostać z bezruchu. A przede wszystkim: nie bać się. Kto wie, jak las spożytkowałby mój strach?
Ktoś coś krzyknął. Jakby… znajomy, kobiecy głos? Znajomy? Tutaj? Przeraziłam się.
Wtedy gałąź drzewa jakby ożyła i owinęła się wokół mojej nogi, mocno ją zaciskając. Pozwoliłam sobie tylko na cichy lęk – na szczęście zagłuszony przez śpiew nocnych ptaków. Bałam się, a las postanowił najeść się moim strachem. Przeszedł mnie dreszcz, jednak starałam się to zignorować.
Pomimo mroku panującego w lesie udało mi się rozpoznać właścicielkę znanego mi głosu. A przynajmniej jej idealne, jasne i błyszczące włosy, spięte w kucyka.
Zza krzaków wyłoniła się Alicja i idący za nią orszak kilku mężczyzn.

***
Co dziewczyna, z którą walczyłam podczas zajęć z szermierki w Warszawie, robiła tutaj – w Ciemnym Lesie, znajdującym się na skraju Księstwa Blacktee?
Uważnie śledziłam każdy jej ruch. Kim była? Czy trafiła tu w taki sam sposób jak ja?
- Pospieszcie się, łajzy – usłyszałam jej przepełniony gniewem głos. – Już raz nam uciekł, Królowa nie będzie zadowolona! No już!
Wszyscy otaczający ją mężczyźni upadli na kolana. Zaczęli pocierać dłońmi ziemię. Spojrzałam na Alicję. Uważnie ich obserwowała, krzyżując na piersi ręce.
- Szybciej! – ryknęła. Po chwili rozejrzała się, jakby czegoś szukając.
Mnie?
Wtedy odwróciłam wzrok i ujrzałam, że owijająca moją nogę macka znów stała się gałęzią. Nagle coś zrozumiałam. Mężczyźni zacierali. Co? Ślady. Ślady czego? Jednorożca. Abym go nie znalazła, przegrała już w pierwszym zadaniu. Mieli mi przeszkodzić. Z tego, co zrozumiałam, na polecenie Królowej. Czyli Alicja miałaby być służącą Królowej…?
Nie. To nie jest możliwe. Co ona w takim razie robiła w moim świecie? Co ona – zapewne szlachcianka z Księstwa – robiła na moich zajęciach szermierki?!
Po dłuższym czasie – gdy Alicja ze swoją drużyną odeszła na tyle daleko, bym była bezpieczna – zsunęłam się z drzewa. Nadgarstek bolał. Bolał, i to bardzo. Na tyle, że nie mogłam tak po prostu tego zignorować. Przy każdym, najmniejszym nawet ruchu, cierpiałam. Czułam okropny ból głowy, nie mogłam się na niczym skupić. A już na pewno nie na przetrwaniu.
Zaczęłam powoli iść w kierunku, w którym zapewne udała się Alicja. Musiałam jak najszybciej zdobyć krew jednorożca i wrócić do zamku. Tak, jeszcze tylko trochę, a być może uda mi się zwyciężyć.
Jaka ja byłam wtedy naiwna.
Zatrzymałam się i zaczęłam nasłuchiwać. Znów usłyszałam Coś. Szelest. Szelest Cosia. Jakkolwiek nie powinno się tego nazwać, prawie przyprawiło mnie o zawał. Pełna obaw uniosłam głowę.
Na gałęzi drzewa siedział rudy kot i uważnie mnie obserwował. Wyciągnęłam floret w jego stronę, jednak zwierzę nawet nie drgnęło. Po chwili opuściłam broń i zaśmiałam się gorzko.
- Tak, genialny pomysł. Grozić floretem kotu – powiedziałam głośno sama do siebie i odwróciłam się na pięcie. Kot zamruczał. – Czego chcesz? – rzuciłam w jego stronę. Zwierzę z gracją (nie to co ja wcześniej…) zeskoczyło z drzewa i zaczęło biec w przeciwnym kierunku niż ten, w którym miałam iść. Mruknęłam coś pod nosem i odwróciłam się, jednak wtedy usłyszałam bardzo głośne miauknięcie .
- Cicho, futrzaku! – warknęłam, a kot popatrzył na mnie swoimi mądrymi oczami. Odwzajemniłam spojrzenie. W pewnym momencie kot zaczął znowu iść. Po chwili wahania postanowiłam za nim podążyć. Tak, nie ma co się martwić. W najgorszym wypadku zginę.

***
Było na tyle ciemno, żebym przestała cokolwiek widzieć.
Na szczęście ten rudy futrzak zadecydował za mnie i w pewnym momencie zaczął wspinać się po drzewie. Jakże inteligentnie postanowiłam wziąć z niego przykład i już po krótkim czasie siedziałam na długiej i grubej gałęzi, szykując się do snu. Fakt, byłam w niebezpieczeństwie. Zapewne okropnym, śmiertelnym niebezpieczeństwie. Mimo to nawet w takich chwilach potrzebny jest sen.
Wyjęłam z torby linę i przywiązałam nią moje nogi do gałęzi. Co jak co, ale nie uśmiechało mi się spaść z drzewa w nocy i zapewne złamać kręgosłup.
Zamknęłam oczy.
Obudziło mnie kłujące w oczy światło. Powoli uniosłam powieki, mając nadzieję, że znajduję się w bezpiecznej Warszawie bądź przynajmniej w domu Aleksego. Wtedy poczułam wbijającą się w plecy gałąź drzewa i wszystkie nadzieje zniknęły równie szybko, jak się pojawiły. Rozejrzałam się. Było jeszcze ciemno, choć z jednego miejsca emitowała jakaś jakby mistyczna jasność. Spojrzałam w tamtym kierunku.
Wśród drzew powoli spacerował śnieżnobiały jednorożec. Zmrużyłam oczy. Nie mogłam uwierzyć, że już go znalazłam. Po niecałym dniu poszukiwań? Może to jakiś podstęp?
Chciałam szybko zejść z drzewa, jednak za późno przypomniałam sobie, że byłam przywiązana do gałęzi. Skończyło się to tym, że prawie spadłam i zawisłam głową w dół, nie mogąc nic na to poradzić. Krzyknęłam. Po chwili usłyszałam stukot kopyt oddalającego się jednorożca. Przeklęłam pod nosem.
Wisiałam na drzewie i, co gorsza, były marne szanse, żebym szybko z niego zeszła. Z obawą rozejrzałam się. Jakby Alicja z drużyną była blisko mnie, zapewne nie martwiliby się już jednorożcem, a tym, w jaki sposób mnie zabić i co zrobić z moim ciałem.
Spojrzałam na gałąź, do której były przywiązane moje nogi. Były blisko, a jednak zbyt daleko. Próbowałam zgiąć się wpół i podciągnąć zdrową ręką. Bezskutecznie. Omiotłam wzrokiem okolicę. Z drugiej strony, gdyby Alicja była w pobliżu, raczej rzuciłaby się w pogoń za jednorożcem i… no właśnie, co by z nim zrobiła? Wolałam nawet nie myśleć, co spotkałoby to biedne zwierzę.
Teraz albo nigdy. Wyjęłam ostry nóż z plecaka i mocnym szarpnięciem podniosłam głowę. Wyciągnęłam rękę i szybkimi ruchami zaczęłam przecinać linę. Po pełnej wysiłku chwili pękła i spadłam, na szczęście prosto w amortyzujące upadek krzaki. Podniosłam się i otrzepałam.
Już nigdy więcej nie przywiążę samych nóg do gałęzi.