30 grudnia 2012

Rozdział XVI


Świętujmy siedem tysięcy wyświetleń! 
Z tej pięknej okazji dodaję posta; przemilczmy, iż ostatni pojawił się prawie dwa miesiące temu. Jednak jako, iż poniekąd mamy powód (ekhem, ja mam), żeby się cieszyć, to dzisiejszy post będzie... nieco inny. Z pewną wstawką, nie przestraszcie się, jeśli nic nie zrozumiecie. 
Ale bez zbędnych gadanin: enjoy!
 ~~~~~~

"W tańcu możesz sobie pozwolić na luksus bycia sobą" ~ Paulo Coelho 
 
To ja. Zawsze wchodzę w wielkim stylu, z uśmiechem rozjaśniającym usta… i z pobrudzoną błotem suknią oraz rozwianym włosem.
- To element przebrania! – zapewniałam gorliwie co drugą elegancko przebraną damę, która patrzyła na mnie z ulitowaniem. Bądź troską. Nabrałam obawy, że rzeczywiście wyglądam na swoje szesnaście lat i nikt nie będzie mnie traktował na poważnie, jednak czasoprzestrzeń Księstwa Blacktee powinna byłam  lokować daleko w przeszłości i nazywać czymś na kształt średniowiecza, a wtedy szesnaście lat to nie było tak mało, prawda? No pewnie. Zapewne byłabym mężatką z dzieckiem bądź w zaawansowanym stadium ciąży, naprawdę uroczo. Nie wyobrażam sobie siebie z brzuchem, ba, wizja mnie w długiej sukni wydaje się już co najmniej dziwna i zdecydowanie naciągana. W średniowieczu pewnie byłabym uważana za jakiś niż społeczny, bo ze swoją pewnością siebie, zamiłowaniem do adrenaliny i szermierki pchałabym się na wojnę, gdzieś po drodze udając, że jestem mężczyzną.
- Ma panienka zaproszenie? – Głos jakiegoś strażnika wyrwał mnie z zamyślenia i sprawił, że moje ciało przeszył dreszcz. – To przyjęcie wyłącznie dla elity
- No błagam – parsknęłam z dawką sarkazmu, dopiero po chwili krytykując się w myślach za swój brak manier. Powinnam być pokorna wobec ludzi, przynajmniej wobec strażników… ale powiedz to człowiekowi, który całe życie spędził z Warszawie, poniekąd jako będące na skraju depresji po śmierci matki dziecko, które irracjonalnie zapragnęło nauki szermierki, by móc się bronić? Och, nikt nigdy nie powiedział, że jestem normalna. Stwierdziłam w końcu, że aby obronić się przed tym, co zabiło moją matkę, muszę umieć walczyć. Jeśli pominiemy fakt, że matka zmarła na gruźlicę, a nie przez atak smoka czy nawet mafii, to być może zabrzmi to w miarę normalnie. – Czy sądzi pan, że gdybym nie była z elity, to mogłabym sobie pozwolić na taką suknię? Nie wzięłam zaproszenia, nie pomyślałam, że ktoś mógłby mnie nie wpuścić, znieważyć, uznać, że jestem z pleb…
- Są zasady. – Mój potok słów został  przerwany przez głos nieco podenerwowanego mężczyzny, który spoglądał na mnie ze złością. Za mną rozciągała się niemała kolejka osób, które chciały wejść, ale wszyscy zatrzymali się, aby chwilę popatrzeć na kłótnię małolaty z mężczyzną z bronią. Fakt, nie było to zbyt rozsądne. Odsunęłam się nieco w bok, tak, aby nie stać na środku ścieżki, ale strażnik wciąż patrzył na mnie z powątpiewaniem.  
- Widzi pan… - zaczęłam, ale jednocześnie przypomniałam sobie o pierścieniu, który zdobił mój palec. Zawiesiłam głos, wahając się, ale natychmiastowo przyłożyłam palec do rubinu, czując jednocześnie, że moje serce zaczyna niebezpiecznie walić w klatce piersiowej. Tyle razy czytałam książki fantasy, których bohaterowie – zresztą w większości mając dobre cele – zwodzeni przez siły magii, stawali się źli. Ale nie tylko w książkach były opisywane tego typu sytuacje!Taki Anakin Skywalker, gdy stał się Darthem Vaderem. To jasne, że skusiły go wielkie możliwości, gdy przeszedł na ciemną stronę mocy, czy mnie też to czekało? Wiedziałam, że dzięki rubinowi jestem w stanie zrobić wszystko, pozostaje tylko pytanie, czy umiałabym zabić, aby pozyskać duszę, która mogłaby go zasilić. Ale nie był to ani odpowiedni czas, ani odpowiednie okoliczności, aby o tym myśleć. Uniosłam wzrok, wciąż trzymając dłoń na rubinie, który stawał się nieco gorący pod moimi palcami. Działał. Działał, działał, działał, wciąż utrzymywał mnie w przekonaniu, że magia istnieje na tym świecie. Tym. Ale nie dotyczyło to prawdziwego świata, rzeczywistości, w której przyszło mi żyć wcześniej. – Bardzo bym chciała, aby mnie pan przepuścił, a po tym zapomniał, że tu byłam. – Ton mojego głosu był dziwnie spokojny i melodyjny, jakby rubin sam zdecydował, żeby… nie wiem, zahipnotyzować strażnika? Najwidoczniej to zadziałało, bo mężczyzna odsunął się, robiąc mi miejsce, a ja na lekko drżących nogach weszłam do środka zamku, bojąc się, że to wszystko okaże się słabym dowcipem; że zaraz strażnik odwróci się, by mnie złapać i wydłubać oczy. Urocza wizja.
Już byłam raz w zamku, ale i teraz całe jego wnętrze sprawiło na mnie ogromne wrażenie – zarówno ściany pokryte czarno-białymi kafelkami, jak i bordowe zasłony oraz parawany, mahoniowe krzesła o krwistoczerwonych obiciach, fotele w tych samych kolorach i drewniane stoły, znajdujące się po dwóch stronach czarnej ścieżki, wiodącej prosto do sali balowej. Przeciskałam się przez tłum, zauważając, że stałam obok wybitnie pulchnej kobiety o idealnie okrągłej twarzy, buraczkowych policzkach i ubraną w pełną cekinów suknię w kolorze różowawego nieba podczas zachodu słońca. Szybko odwróciłam od niej wzrok, bojąc się że od nadmiaru kolorów i światełek przechodzących przez cekiny moja głowa wybuchnie. Już niewyspanie, wyczerpanie i wszechobecne krzyki zgromadzonych tu ludzi sprawiły, że czułam się, jakbym miała wkrótce zemdleć; szczerze mówiąc nie dziwiłam się sobie, chyba nigdy wcześniej nie miałam okazji spotkać się z  taką dawką przeróżnych emocji i przeżyć naraz.
Przedzierając się wśród lasu łokci i ramion – jako, że nie należę do zbyt wysokich osób – przypomniałam sobie, jak zaledwie pół godziny temu machałam przed oczami dłońmi, próbując pozdzierać z wszechobecnych gałęzi pajęczyny i odpychać od oczu natrętne igły drzew. Moja piękna, z trudem zdobyta suknia została nieco podniszczona, kiedy przechodziłam przez błoto – rzecz jasna nie pomyślałam o tym, aby poszukać jakiejś suchej trasy lub chociaż przebrać się dopiero w bezpiecznym miejscu, gdzie nie miałam okazji się ubrudzić. Koniec końców jednak pomyślałam, że czystość stroju nie jest aż tak potrzebna… No dobra, jest potrzebna, ale ktoś mógłby to uznać za element przebrania, prawda?
Dopiero gdy wyszłam z lasu, zauważyłam, że moja fryzura również jest w opłakanym stanie. Rozplotłam misternie stworzonego i przyklepanego koka, po czym palcami przeczesałam włosy, przerażając się, gdy mnóstwo kosmyków zostało na mojej dłoni. Wyczerpanie i styl życia, jaki od kilku dni prowadziłam, zapewne nie byłby dla nikogo zbawienny. Raczej śmiertelny.
W tej chwili po raz pierwszy pomyślałam o śmierci. Jasne, zdążyłam ją spotkać, ale to było takie surrealistyczne, że nie pomyślałam o jasnowłosej, młodej Śmierci jako Pogromczyni niosącej wszystkiemu kres. Nie, to niemożliwe. Śmierć nie może być przecież osobą. Osobą? Ja jestem osobą, zapewne jedyną w tym towarzystwie – po pierwsze, wszyscy szaleńcy dookoła mnie są kartami, po drugie…
- Jezus Maria – rzuciłam w przestrzeń trochę za głośno, bo ptaki z pobliskich drzew nagle uniosły się do lotu i odfrunęły. Czarne fale włosów zaczęły opływać moją twarz, a zbyt długa grzywka - drażnić oczy. Zatrzymałam się, czując jednocześnie chłód w butach, spowodowany faktem, że błoto przesiąkło przez podeszwę. Miałam jednak ważniejsze sprawy na głowie. Takie jak pomysł, który właśnie opanował mój umysł. Że wcześniej na to nie wpadłam!
Oparłam się o pobliskie drzewo po czym uniosłam dłonie, by znów związać koka. Poczułam silne, narastające drżenie rąk, więc zmusiłam się do użycia dużej dawki siły, by je opanować. Przyłożyłam palce do włosów, jednak te dalej mocno się telepały, a ja, przerażona, szybko zamknęłam oczy. Co się ze mną działo?
- Przepraszam? Wie może pani, którędy na salę balową? – usłyszałam głos koło mojego ucha, który wyrwał mnie z rozmyślań. Znajdowałam się w zamku, nie w lesie. Ten fakt przyjęłam z ulgą. Pytanie jednak nie było skierowane do mnie, więc tylko przyspieszyłam kroku, czując narastający strach. Wciąż bałam się czekającego na mnie zadania, jednak chciałam mieć to wszystko za sobą. Wrócić do domu. Czy w ogóle wrócę? Może zginę, tu, teraz, zaraz? Odejdę szybko i bezboleśnie?
Spuściłam wzrok, po czym dotknęłam dłonią maski, która zdobiła moją twarz. A raczej ją ukrywała. Ją i rany, które szpecą moje oblicze, takie, które wyglądały, jakby nigdy nie miały się zagoić.
W końcu doszliśmy do wrót, bliźniaczo podobnych do tych, przez które zmuszona byłam przejść na pierwsze spotkanie z Królową; to poprzedzone wybraniem przez promień, którego zresztą nie rozumiałam, a okazało się niemal zbawieniem i cudem. To dzięki niemu przecież miałam okazję zagrać w grę. Kolejną zresztą. Czemu wszyscy mają jakieś potrzeby grania w gry niczym Gollum?
W tym równaniu ja jestem hobbitem, zagubionym Bilbo Bagginsem, którego jedynym marzeniem było zapełnienie swojego brzucha tak, aby w kamizelce popękały mu guziczki. Zatem Gollumem będzie Królowa, a pierścieniem… Śmierć? Skrytykowałam się w myśli. Czy nie miałam ciekawszych rzeczy, żeby o nich myśleć?
Ktoś popchnął mocno drzwi, a przed moimi oczami stanęła cała biała sala, której jedynym urozmaiceniem była stojąca na równie śnieżnej scenie grupa ubranych w czarne garnitury mężczyzn z instrumentami oraz kilkaset czarnych, okrągłych stolików, uginających się niemal pod ciężarem różnorodnych potraw i szkieł wypełnionych szampanem. Bądź innym, przejrzystym alkoholem z bąbelkami. 
Bilbo Baggins w środku mnie zaczął się cieszyć.
Sala była ogromna, zresztą nic dziwnego, skoro musiało się w niej zmieścić całe mnóstwo kolorowo ubrano gości z maskami ozdobionymi szlachetnymi kamieniami i piórami. Czułam się dziwnie, bo przy nich moja prezentowała się wyjątkowo marnie. Była czarna i sięgała zaledwie nosa, a za jedyną ozdobę mogłam uznać ledwo widoczne, ciemnoszare, abstrakcyjne wzory, po głębszym zastanowieniu się przypominające fraktale.
Chyba nikt nie może mnie winić, że pierwsze, co zrobiłam, to rzuciłam się w stronę jednego ze stolików z jedzeniem. Wzięłam w dłoń talerz i porcelanową łyżką nałożyłam do niego jakiejś dziwnej, zielonej sałatki, po czym zaczęłam ją pochłaniać, a fakt, że nie należała do najsmaczniejszych rzeczy na świecie, przestał mieć znaczenie. Byłam gotowa zjeść wszystko, co nie nazywało się jabłkiem. Ostatnio pochłaniałam te owoce w nadmiarze. 
Po chwili złapałam w dłoń miskę z winogronami i oparłam się o ścianę, wpatrując w tańczących ludzi. Moje palce, trzymające zresztą mały, zielonkawy owoc, były w trakcie wędrówki do ust, kiedy poczułam stuknięcie w ramię. Podskoczyłam, a winogron wypadł mi z dłoni i zaczął się turlać po podłodze, a ja odskoczyłam, wpatrując się w napastnika i zastanawiając się, czym mogłabym go zaatakować.
Wtedy jednak zauważyłam, że jest to wyciągający w moją stronę rękę mężczyzna, którego twarz zasłaniała maska i doszło do mnie, że zachowuję się niedorzecznie. Czy rzeczywiście kilka dni spędzone w lesie, na odosobnieniu, kiedy mogłam liczyć tylko na siebie, sprawiły, że stałam się zupełnym dzikusem?
- Czy chce pani zatańczyć? – usłyszałam, na co miałam ochotę odpowiedzieć wybuchem śmiechu. Nie, nie mam ochoty. Chcę tylko schować się pod stołem i gdy zauważę dowódcę straży, po prostu rzucę się na niego z mieczem, którego tu nie mam.
- Bardzo… chętnie – odpowiedziałam jednak, ale nagle doszło do mnie, że nie umiem tańczyć. Uśmiechnęłam się słabo, po czym złapałam mężczyznę za rękę i poczułam, że ten mocno ciągnie mnie niemal na sam środek.
Dobrze myślałam - zupełnie się zbłaźniłam. Kiedy wszyscy ruszali w lewo, ja drżałam na nogach, przerywając w połowie krok w drugą stronę i dołączając do reszty z trwającym dwie sekundy opóźnieniem, psując jednocześnie jakąkolwiek harmonię. Mój partner jednak wydawał się dość cierpliwy i nie zrażał się moimi początkowymi kompromitacjami. Po upływie kilkunastu minut wydawało mi się, że w miarę opanowałam już kroki, które z drugiej strony nie należały do wybitnie skomplikowanych. Do przodu, do tyłu, ukłon, do tyłu, do przodu, ukłon. Obrót, podejście, uniesienie ręki, dwa obroty, do tyłu, do przodu, podejście, ponowne dotknięcie dłoni. W prawo, w prawo, w lewo. Czemu to wydaje się takie łatwe?
Wtedy jednak okazało się, że wcale nie jest to takie łatwe. Nastąpiła mała zmiana partnerów, a pod to podchodziły kolejne tysiące kroków, a ja poczułam się, jakby ktoś wysłał mnie do kraju, w którym ludzie mówią w niezrozumiałym dla mnie językiem i nie potrafię nawet zapytać ich o drogę powrotną. 
***
Słyszę kroki. Unoszę wzrok i dostrzegam osobę, której w danej chwili zdecydowanie nie mam ochoty oglądać.
 - Co tu robisz? – pytam, odrzucając włosy na plecy i wpatrując się z niechęcią w osobnika, który przeszkodził mi w chwili samotności. – Zapraszałam cię? Błagałam o towarzystwo? Nie pamiętam tego – syczę. Moja oczy niebezpiecznie się mrużą, gdy badam wzrokiem twarz gościa. A może lepiej byłoby powiedzieć ‘napastnika’.
 - Och, czyli teraz potrzebuję zaproszenia, żeby do ciebie przyjść, tak? – słyszę, na co przekrzywiam lekko głowę i przywołuję na twarz sztuczne zdziwienie. Kręcę głową i unoszę lekko ręce. – A więc to przez niego? Zwariowałaś? Władza ci szkodzi, możliwości, jakie daje moc?
- Władza i możliwości, mówisz? – rzucam, z trudem powstrzymując się od zabicia wroga. Tak, wroga. Nie mam już przyjaciół. – Najwidoczniej nic o mnie nie wiesz. Ani o nim. Nic nie wiesz, nie rozumiesz? Właśnie dlatego najlepiej by było, gdybym została sama. Bezpieczniej dla ciebie.
- Zastanawiam się, w którym momencie przestałaś się mnie bać i stałaś się tak pewna, by zapomnieć, że zabicie mnie jest… dziwną i względną rzeczą.
Parskam śmiechem, przyglądając się mieczowi. Przesuwam palcami po ostrzu, mocniej, niż powinnam, ale pomimo tego z moich palców nie wypływa krew, a pojawiają się jedynie ślady w postaci nacięć, wgłębień, zaróżowionych, podłużnych kresek.
- Jest taki moment w życiu, kiedy wszystko staje się obojętne – zaczynam, przyglądając się regenerującym wgłębieniom. – Kiedy zdajesz sobie sprawę, że nie masz o co walczyć. To jest ten moment, w którym nie boisz się niczego.
- I zabijasz wszystko, co się rusza, wspólniczko? – słyszę, po czym na mojej twarzy zaczyna gościć uśmiech. Podchodzę do pustej półki i przejeżdżam po niej palcem, zostawiając pasek wolny od kurzu. – Wiesz, że jesteś potężna, ale nie na tyle, żeby to zrobić.
- „To”? Masz na myśli pozbyć się ciebie? – pytam lekko lekceważąco. Przez chwilę bawię się idealnie czerwonym kosmykiem włosów, ale w końcu puszczam go i spoglądam w oczy nie wroga, nie przeciwnika, a najwidoczniej, w pewien skomplikowany sposób, sojusznika. – To, że nikt nie próbował się ciebie pozbyć, to nie oznaka, że jest to niemożliwe. Co nie zmienia faktu, że bez ciebie byłoby dość nudno. I zapanowałby zamęt.
- Och, tylko dlatego pozwalasz mi sobie łaskawie towarzyszyć? – Gorzki śmiech rozbrzmiewa dość głośno, odbijając się od ścian. Zaciskam dłoń na rękojeści miecza, zastanawiając się, czy to jest pytanie z kategorii tych, na które nikt nie oczekuje odpowiedzi.
***
- Niedoświadczona tancerka, prawda? – usłyszałam nagle dziwny, niski głos. Uniosłam wyżej głowę i spoglądnęłam na mojego nowego partnera do tańca: przy dziesiątej wymianie zaczęły boleć mnie stopy, a przy czternastej doszłam do wniosku, że gubię się w liczeniu towarzyszów. Od kilkunastu minut marzyłam tylko o tym, aby znów wrócić do stołów z jedzeniem, jednak nie miałam okazji, by wymknąć się z wiru tańca. Do tej pory ani razu nie zdążyłam znaleźć się gdzie indziej niż w samym środku zamieszania, bo moi dotychczasowi partnerzy za punkt honoru wzięli sobie królowanie na parkiecie. A raczej przykuwanie uwagi innych moim nieudolnym stawianiem kroków.
- Aż tak rzuca się to w oczy? – zapytałam. 'Oczy'.
W tym momencie poczułam, jakby coś kopnęło mnie w brzuch. Patrzył na mnie właściciel najintensywniej piwnych tęczówek, jakie kiedykolwiek miałam okazję ujrzeć. Najgorsze w tych tęczówkach było to, że zdążyłam już je raz zobaczyć. Całkiem niedawno.
Kolejne uczucie uderzenia spowodowane jest faktem, że właśnie w tym momencie przypomniałam sobie o fakcie, iż moje oczy wciąż są błękitne.

6 listopada 2012

Rozdział XV

Moja beta ma natłok obowiązków jeszcze większy niż ja, więc nie będę Was męczyć (jakbym już tego nie robiła) i dodaję nowy rozdział. Z racji, że nie był poprawiany, z góry przepraszam za ewentualne błędy.

Być może każdy twój oddech jest ostatnim tchnieniem kogoś innego - Elias Canetti

            Wybiegłam na schody, będące tylnim wyjściem z zamku. Obiłam się o kamienną ścianę, w ostatniej chwili odpychając się od niej drżącą ręką. Potknęłam się o stopień i usilnie starałam się złapać równowagę.
            Taka głupia i zagubiona. Wydawało mi się, że mogłam od tak przechytrzyć wszystkich. Ja, szesnastoletnia idiotka, według własnego mniemania miałam sprzeciwić się mistycznym siłom!
            Wpadłam na drzwi i z całej siły je popchnęłam. Wyskoczyłam na podwórko i potknęłam się o wiadra. Wydawało mi się, że huk, jaki to wywołało, mógł obudzić całe miasto. Poprawiłam torbę zwisającą z ramienia i obejrzałam się. Nikt nie wyruszył za mną w pogoń ani mnie nie śledził. Pozwoliłam sobie na oddech ulgi, po czym schowałam się w cieniu budynków i powoli udawałam się w kierunku Ciemnego Lasu.
            Gdy przechodziłam nieopodal rynku, moją uwagę przykuła jedna z kamieniczek. Kiedy przyglądałam się beznamiętnie jej pękającym ścianom, starym, pokruszonym gzymsom i rzygaczom, miałam wrażenie, że kiedyś już je widziałam. Zaśmiałam się gorzko pod nosem. Nie mogłam ich wcześniej zobaczyć. Bo niby jak?
            Próbowałam ułożyć te wszystkie wydarzenia w jakąś logiczną całość. Czy kiedykolwiek wcześniej mogłam znajdować się w Księstwie? I w jaki sposób funkcjonowałam w nim bez swojej karty? Rozejrzałam się ponownie. Stałam na rozwidleniu dróg. Na prawo znajdowały się szare domy ze szczelnie pozamykanymi okiennicami i drzwiami, których mieszkańcy bali się patrolującej okolice straży. Co za ironia – przeszło mi przez myśl.
            Znad dachów domów można było dostrzec wznoszący się, ozdobny gmach ratusza z wielkim zegarem, którego wskazówki pokazywały pierwszą w nocy. Panowała grobowa cisza, przerywana jedynie przeszywającym wyciem wilków dochodzących mnie z lewej strony. To tam znajdował się ten przeklęty las, w którym zmuszona byłam spędzić kilka dni swojego nędznego życia. Nad budynkami mogłam ujrzeć korony tych najwyższych, niebezpiecznie szumiących drzew, które jakby chciały mnie ostrzec, żebym nie wchodziła do lasu. Westchnęłam. No cóż, nie miałam wyboru. Lepsze życie w niebezpieczeństwie niż jego brak.
            W końcu, po długiej wędrówce, doszłam do skraju lasu i zatrzymałam się. Spojrzałam na swój nadgarstek. Kiedy ostatnio stałam dokładnie w tym miejscu, bardzo mnie bolał. Teraz bolał cholernie i w dodatku był cały fioletowy. Zarechotałam sama do siebie, choć tak naprawdę nie było mi do śmiechu.
            O nie, tym razem nie miałam zamiaru wchodzić do lasu. Owszem, prawdopodobieństwo, że zostanę w nim znaleziona były niskie, ale szanse, że oszaleję, niebezpiecznie wzrastały. Bez broni czułam się bezsilna. Tak, głupia Beatrycze musiała zgubić floret, bo nie byłabym sobą, gdyby wszystko poszło gładko.
            Miałam ochotę po prostu położyć się i usnąć. Chociaż powieki same mi się zamykały, ze stanu półsnu wyrywał mnie chłód mocnych podmuchów wiatru. Przebierałam sennie nogami, potykając się o kamienie i wystające nad powierzchnię ziemi korzenie drzew.
            Po dłuższym czasie znad koron drzew ujrzałam słomiany dach. Stodoła. Podeszłam do niej najciszej jak mogłam, jednocześnie zachowując największą ostrożność. Zajrzałam przez małe okienko i odetchnęłam z ulgą, kiedy nie zauważyłam w środku żadnego ruchu.
            Jutro ją przeszukam.
            Z tą myślą upadłam na ziemię i schowałam się w stogu siana. Chwilowo mało obchodził mnie fakt, że najprawdopodobniej ktoś mnie znajdzie i zabije. Myślałam tylko o tym, żeby odpocząć.
***
            Obudziłam się z myślą, że jestem największą szczęściarą na świecie. Nie dość, że ciągle żyłam, to jeszcze rzuciła mi się w oczy stojąca nieopodal studnia. Próbowałam się podnieść, jednak bardzo szybko się zachwiałam i z powrotem wylądowałam na ziemi. W dodatku z obtłuczoną kością ogonową. Jęknęłam. Czułam przeraźliwą suchość w ustach. Nie pamiętałam, kiedy piłam po raz ostatni. Wczoraj? Dwa dni temu? Bądź co bądź – czułam, że jeśli tak dalej pójdzie, to zginę z pragnienia. Nie wydawało się to zbyt zachęcającą perspektywą.
            Kiedy wreszcie doczołgałam się do studni, z przerażeniem zauważyłam, że jest pusta. Zachyliłam się mocno i gdyby nie korbka, której uchwyciłam się w ostatniej chwili, zapewne leżałabym gdzieś tam na dole ze skręconym karkiem i już zupełnie wysuszonym gardłem. Opierając się dłonią o ścianę stodoły, doczłapałam do mojej torby, rozpaczliwie ją przeszukując. Byłam gotowa nawet napić się tej halucynogennej wody. Drżały mi ręce. Szczerze mówiąc, była to pierwsza sytuacja, w której marzyłam o szybkiej i bezbolesnej śmierci.
            Gdy okazało się, że butelkę z wodą zostawiłam najpewniej w aptece, byłam bliska załamania. Wtedy z torby wypadł pierścień z dużym, czerwonym oczkiem. Podniosłam go niezdarnie. Nie miałam nawet siły ruszać palcami. Popatrzyłam na niego intensywnie. Już raz wykonał moje polecenie. Zatem musiał to być pierścień pełen mocy, jak rubin na szyi Królowej... Nie zachwycałam się jednak nad znaleziskiem, tylko rozpaczliwie myślałam o wodzie.
            Nagle z ziemi trysnął chłodny strumień. W pierwszej chwili pomyślałam, że to coś na kształt fatamorgany, jednak po chwili rzuciłam się na źródło wody i zaczęłam chciwie moczyć usta. Nie myślałam o niczym innym, czując się jak najszczęśliwsza osoba na świecie.
            Nie wiem, ile upłynęło czasu, jak zdążyłam już opić się do woli i uzupełnić butelki. Wtedy zdjęłam spodnie, płaszcz i koszulę, zostając w samej za dużej, jedwabnej bieliźnie. Opłukałam niemytą od pierwszej wizyty u Królowej twarz, po czym dokładnie zmyłam brud z całego mojego ciała. Przeczesałam palcami włosy i zauważyłam mnóstwo kosmyków, które zostały mi w dłoni.
            Był bardzo ciepły dzień, więc założyłam prowizorycznie wyprane przeze mnie ubrania dopiero wtedy, gdy całkowicie wyschły. Potem  ostrożnie weszłam do stodoły. Przywitał mnie odór zgnilizny. Zasłoniłam dłonią usta i nos. Podniosłam wzrok i niechętnie rozejrzałam się. Dookoła leżało wiele zdechłych świń, owiec i psów, nad którymi latały stada much. Poczułam łzy w oczach, jednak nie zamierzałam się poddać. Starając się zignorować odruch wymiotny, przeszukałam szuflady. Znalazłam jakieś rozbite fiolki, cuchnącą karmę dla zwierząt i dziwnie wygięty łuk z wyłącznie czterema strzałami. Dodatkowo zauważyłam przeschnięte gałązki jakiegoś iglaka i niewielki medalion, który – tak jak i łuk – postanowiłam wziąć ze sobą.
            Razem z bronią przespacerowałam się do lasu, żeby poćwiczyć strzelanie. Z początku nie mogłam nawet trafić w najgrubsze pnie drzew, miałam całe obtarte dłonie i wielokrotnie marzyłam o połamaniu własnoręcznie wszystkich strzał, ale ostatecznie postarałam się uspokoić, choć przyznam – nie przyszło mi to łatwo. Po kilku godzinach ćwiczeń, kiedy moje straty wynosiły jedną zgubioną strzałę i bolący nadgarstek, zaczęłam wreszcie zauważać jakieś efekty. Nauczyłam się tak naciągać cięciwę, że przestały mi krwawić palce, ale wciąż pragnęłam o znalezieniu gdzieś szpady, floretu, miecza… czegokolwiek, co jest bronią białą.
            Gdzieś po południu wróciłam pod stodołę z królikiem, który sam wpadł mi pod nogi. Poszczęściło mi się i zdążyłam zabić go strzałą trzymaną w dłoni, zanim czmychnął w las. Wyjęłam z torby znalezione wcześniej krzemienie, które poznałam tylko po tym, że w kiedyś uczyliśmy się o nich na geografii. Tak, szkoła się do czegoś przydaje. Do przeżycia w Księstwie, którego nie ma na mapie.
            Szkoda tylko, że nie wspomniano, że krzesanie ognia jest takie trudne. Nie wiem, ile czasu minęło, kiedy ze złością rzuciłam krzemieniami w krzaki. Naprawdę nie mogła pojawić się chociaż jedna, najmniejsza iskierka?!
            Postanowiłam zająć się królikiem. Kiedy jednak popatrzyłam na martwe ciało zwierzątka tak bliźniaczo podobne do tego, które mieszkało w klatce w moim domu, zrobiło mi się niedobrze. Tyle razy na filmach widziałam, jak obdzierano zwierzęta ze skóry i smażono ich mięso, ale jakoś nie mogłam się przełamać. Kiedy w końcu, chcąc pozbyć się sierści, wbiłam szpic strzały w bok zwierzęcia, wyplusnął strumień krwi, a ja pisnęłam i odskoczyłam z miejsca. Wydałam z siebie dźwięk będący mieszanką łkania, obrzydzenia oraz wrzasku, postanawiając, że lepiej poszukam jagód. Jak łatwo się domyślić, po jakimś bliżej nieokreślonym czasie poddałam się i wróciłam na miejsce mojego obozu z protestującym z głodu żołądkiem.
            Po raz kolejny przeszukując stodołę – kiedy próbowałam trafić chociaż na spleśniały chleb - trafiłam na przykurzone drzwi, które wcześniej nie rzuciły mi się w oczy. Popchnęłam je z całej siły, a one zaskakująco łatwo otworzyły się.
            Znalazłam się w sypialni, która wyglądała, jakby nie sprzątano w niej od wieków. Drewniane łóżko miało połamany baldachim, a zapewne niegdyś śnieżnobiałe prześcieradło pokryte było warstwą kurzu. Kaszlnęłam kilkakrotnie, po czym rozejrzałam się dokładniej po pomieszczeniu. Na dywanach leżało mnóstwo obrazów o porozrywanym płótnie. Szuflady komody były wysunięte i znajdujące się w nich papiery zwisały z krawędzi. Podeszłam niepewnym krokiem do szafy i ostrożnie ją otworzyłam. Wypadł z niej stos ciężkich strojów, który prawie przygniótł mnie do ziemi.
            Już kilka minut później stałam przed popękanym lustrze, ubrana w jedną ze znalezionych sukien -ciemnozieloną, z dekoltem w łódkę i rozszerzonymi rękawami. Była za szeroka, więc ścisnęłam się mocno gorsetem. To był błąd, bo nie umiałam go potem poluzować, a z trudem łapałam oddech. Przeklęłam, wyrzucając z płuc resztę powietrza. Wyjrzałam przez zabrudzone okno. Miałam na oko trzy, może cztery godziny do rozpoczęcia balu, z czego godzinę zajmie mi dojście w tej przeklętej sukni do zamku. Musiałam się spieszyć.
            Przeszukałam dokładnie wszystkie szuflady, ale natknęłam się tylko na kurz, brud i stare kosmetyki. W którejś szkatułce znalazłam igłę, nitkę i nożyczki. Usprawiedliwiając się, że tych sukni już raczej nikt nie ubierze, obcięłam pasmo jednej z nich i za pomocą dwóch igieł, nowo uzyskanej wstążki i kilku agrafek spięłam włosy w dość ładnego koka.
            Wyszłam na dwór i napiłam się wody tryskającej z ziemi, jednocześnie zauważając, że strumień był coraz mniejszy i słabszy. Jeszcze raz uzupełniłam zapasy cieczy i usiadłam na kamieniu, ucząc się oddychać nie ruszając klatką piersiową, której miarowe unoszenie się uniemożliwiał ten diabelny gorset.
            Położyłam torbę na kolanach i zaczęłam przeglądać jej zawartość. Zero jedzenia. Miałam nadzieję, że przynajmniej na balu zaoferują szwedzki stół, bo mój skręcający się z głodu żołądek cały czas dawał o sobie znać. Po chwili wyjęłam pierścień i dokładnie go obejrzałam.
            Zwykła błyskotka z czerwonym oczkiem, ot co.
            - Daj coś do jedzenia – wyszeptałam do niego beznamiętnie, a gdy nic się nie stało, gorzko zaśmiałam się sama do siebie. Grunt, to gadać do biżuterii. A jednak jakoś przeniosłam się z apteki do zamku i strumień wody sam z siebie nie wytrysnął…
            Nabrałam mocno powietrza i powtórzyłam polecenie głosem wydobytym z całego mojego ciała. Nic się nie stało. Znowu.
            Po kilku próbach, zdenerwowana i rozwścieczona, ścisnęłam pierścień w dłoni.
            - Chciałabym coś do jedzenia, błagam! – warknęłam. W tym momencie, jakby te słowa były jakimś kluczem, przede mną w przeciągu kilku sekund wykiełkowała mała roślinka, która po paru mrugnięciach oka wyrosła na potężną jabłoń.
            Zerwałam owoc z nisko zwisającej gałęzi i wgryzłam się w jego skórkę. Kwaskowaty sok trysnął do moich ust, uspokajając rozszalałe od długiego niejedzenia podniebienie. Zjadłam kolejne jabłko. I jeszcze następne. Pochłaniałam je w zawrotnym tempie do czasu, aż najadłam się do syta. Potem włożyłam do torby tyle jabłek, ile się w niej zmieściło i z owocem w ręku usiadłam znów na kamieniu. Obróciłam kilkakrotnie w dłoni pierścień. Czerwień rubinu robiła się coraz mniej intensywna.
            Dzięki mocy kamienia królik, którego upolowałam, sam obdarł się ze skóry i upiekł, patyk zamienił się w miecz i moja torba powiększyła się. Jednak kiedy poprosiłam o zamianę moich kozaków na pantofelki, nic się nie stało. Dostrzegłam, że rubin stał się matowy.
            A co, jeśli wytraciłam całą jego moc na jakieś głupoty?!
            Z złości zrzuciłam torbę na ziemię. Usłyszałam brzdęk tłuczonego szkła i łzy same napłynęły mi do oczu. Przetarłam oczy i upadłam na kolana. Fiolka. To fiolka z bezcenną krwią jednorożca rozbiła się i czerwona maź rozpływała się po mojej torbie.
            - Szlag! – wrzasnęłam, machinalnie przykładając rękę do plamy krwi. Poczułam okropny ból, przeszywający całe moje ciało. Syknęłam i zabrałam rękę. Przyłożyłam dłoń do ust, przyglądając się palcom.
            Rubin. 
            Rubin znów zaczął się jarzyć.
            Patrzyłam na niego jak zahipnotyzowana. Zdezorientowanie. Tak, to najlepsze słowo, jakie mogło opisać to, jak się czułam. Kamień znów odzyskał moc? Ale… dlaczego?
            Zajrzałam szybko do torby. Krew zniknęła. W takim razie… musiała wchłonąć. Wszystko zaczęło układać się w logiczną całość. Krew nasila rubin. To dlatego Królowa jej potrzebowała. Cokolwiek mi się wcześniej nie myślałam, byłam w błędzie. Rozumiałam coraz więcej.
            A przynajmniej tak mi się wydawało.
            Spojrzałam na rubin. Co będzie mi niezbędne? Pytania uderzały o moją czaszkę, wywołując ból głowy.
            - Uzdrów moją rękę, proszę – szepnęłam, po czym zamknęłam oczy, modląc się w duchu, aby rubin zadziałał. Poczułam przeszywający ból. Wrzasnęłam, po czym szybko rozejrzałam się i, starając się zignorować łzy napływające mi do oczu, wsadziłam pięść zdrowej ręki i mocno ją ugryzłam. Zachłysnęłam się nabieranym przez nos powietrzem i załkałam.
            Wyobraźcie sobie, że dwie osoby trzymają was za ręce i próbują rozerwać was na pół. Potem powiększcie ból, jaki odczuwacie tysiąckrotnie. Boli? Jak cholera. Właśnie tak się czułam.
            Zwinęłam się mocno w kłębek. Gdy ból minął, rozprostowałam się i spojrzałam na rękę. Skóra nabrała normalnego odcienia i mogłam swobodnie poruszać nadgarstkiem. Przełknęłam łzy i przymknęłam oczy, zastanawiając się, czego jeszcze potrzebuję.
            - Maska. Proszę o maskę na bal – pisnęłam po dłuższej chwili ciszy. W ułamku sekundy zaczęła materializować się w moich dłoniach. Uniosłam ją i nałożyłam na twarz, zawiązując z tyłu głowy wstążką. Zamknęłam oczy, rozmyślając. Przyłożyłam pierścień do nadgarstka i mruknęłam pod nosem kilka słów.
            Potem wstałam i – idąc w cieniu drzew – skierowałam się w stronę zamku.
~~~~~~
Ciekawe, czy ktoś zgadnie, o czym ważnym zapomniała Beatrycze...

7 września 2012

Rozdział XIV

"Dobro i Zło mają to samo oblicze, wszystko zależy jedynie od momentu, w którym staną na drodze człowieka" - Paulo Coehlo

            Ja, Beatrycze Rekojska, (prawie) zdrowa na umyśle, pomimo tego, że jeszcze całkiem niedawno uważano mnie za osobę wręcz nieustraszoną, teraz ponownie wpadłam w panikę.
Stałam na środku rynku Księstwa Blacktee, a wiatr pchał mnie, bym szła dalej. Zapadał zmrok i wszyscy mieszkańcy, którzy mieli choć troszeczkę oleju w głowie, jak najprędzej umykali w stronę swoich domów. Jakaś kobieta ciągnęła za rękę płaczące dziecko, ponaglając je.
- Stribbie, idziemy do domu! Wkrótce przyjdą strażnicy, musimy uciekać! – wsłuchałam się w jej głos, mrużąc oczy. Mówiła z dziwnym akcentem, który zauważyłam też u Aleksego i jego rodziny. Odnotowałam w myśli, żeby w razie czego pamiętać o tym, aby w ten śmieszny sposób przeciągać samogłoski. Kolejny niesamowicie silny podmuch wiatru wyrwał mi z zamyśleń i sprawił, że przypomniałam sobie, jakie mam zadanie. Strażnicy. Musiałam się spieszyć.
Gdy stało się całkowicie ciemno, schowałam się za stogiem siana, stojącym nieopodal ratusza. Przez kilka chwil siedziałam tam, próbując uspokoić się. Nie miałam żadnego planu ani spisku. Wiedziałam jedno – muszę dostać się do zamku Królowej, który wznosił się kilka kilometrów stąd. Ostrożnie wyciągnęłam szyję, żeby się rozejrzeć i zauważyłam wydeptaną ścieżkę prowadzącą pod most. Obliczałam w głowie, ile zajęłoby mi dobiegnięcie tam, jednocześnie nasłuchując.
Po chwili przeszywającej ciszy, przerywanej tylko parsknięciami koni znajdujących się na oko kilka alejek dalej, zauważyłam, że stukot ich kopyt z każdą chwilą robi się coraz głośniejszy. Niektórzy ludzie na kilka sekund wychylali się z domów, by zapalić pochodnie znajdujące się na gankach. Parę budynków dalej ujrzałam bujający się silnym wietrze szyld. Wytężyłam wzrok i wkrótce mogłam odczytać zapisane na nim słowa. „Apteka. Eliksiry i leki”. Oraz mniejszy napis, na sama myśl o którym przechodziły mnie ciarki – „Choroby i przekleństwa na zamówienia”.
To musi być jakiś żart.
Jakby jednak nie patrzeć, nie miałam zbyt dużego wyboru, więc przyjrzałam się aptece dokładniej. Była jedynym sklepem, który – pomimo późnej godziny – był nadal otwarty. Zawahałam się, ale słysząc zbliżające się głosy strażników, zerwałam się. Próbowałam mniej więcej określić, gdzie znajdują się ci mężczyźni, ale gdy usłyszałam, że rozmawiali o swoich przygodach w domu publicznym i rozważali, która z tamtejszych kobiet jest najgorętszą kochanką, skrzywiłam się i nie myśląc już dłużej, podeszłam pod aptekę i powoli weszłam do środka.
Zamykając drzwi, usłyszałam stukot. Coś podobnego do dzwonienia dzwoneczków informujących o przyjściu gościa, ale ten dźwięk był jakby niższy i donośniejszy. Nieprzyjemny. Uniosłam głowę. Nad drzwiami wisiały uderzające o siebie czaszki zwierząt. Zaczęłam żałować, że tu weszłam.
- Siadaj – usłyszałam niski, kobiecy głos. Odwróciłam się szybko i ujrzałam najstarszą osobę, jaką kiedykolwiek miałam okazję zobaczyć. Jej głębokie zmarszczki wydawały się być wyrzeźbione w luźno zwisającej skórze, a oczy o białych tęczówkach łypały na mnie groźnie. Po chwili doszło do mnie, że ta kobieta jest niewidoma i na chwilę ogarnęło mnie współczucie, które w momencie, gdy staruszka wymruczała coś pod nosem, zniknęło równie szybko, jak się pojawiło. Rozległo się głośne bicie dzwonów na zewnątrz i poczułam, że zaufałam niewłaściwej osobie.
- Wydasz mnie im – wychrypiałam dawno nie używanym do rozmowy z kimkolwiek głosem. – Wydasz mnie Królowej.
Zanim kobieta zdążyła odpowiedzieć, rozległ się huk wyważanych drzwi. Wskoczyłam do stojącej blisko czarnej, pachnącej starym drewnem szafy. Starałam się nie oddychać, by nie robić hałasu, ale i tak zdradzało mnie szaleńczo głośne bicie serca. No tak. Moje życie zależało od kaprysu wiernej Królowej kobiety.
Rozległ się huk i wyobraziłam sobie drzwi spadające na ziemię. Przyłożyłam ucho do szpary w drzwiach.
- Czy ona tu jest? – zagrzmiał nagle donośny, męski głos. Usłyszałam wiele ciężkich oddechów, pociągnięć nosem, splunięć. Najwidoczniej przyszedł cały patrol. Zadrżałam. Nie miałam najmniejszych szans na ucieczkę. – Hę?
- A kto ma tu być? – odpowiedziała pytaniem na pytanie uzdrawiaczka.
- Ona! Ta, przez którą nas zwołałaś! Jest tu?! Gadaj! – usłyszałam coś jak… uderzenie. Zamknęłam na chwilę oczy.
- Ona. Jest. Dlaczego jej potrzebujecie?
- Jeśli Królowa ci nie powiedziała, to najwidoczniej nie masz tego wiedzieć. A teraz powiedz, stara krowo, gdzie ona jest.
- Chodzi o przepowiednie? Jak ma na imię?
- Nie twoja cholerna sprawa! – wrzasnął inny głos. Przepowiednia? Kolejne elementy układanki, puzzli, tylko czemu nigdzie nie było obrazka z instrukcją, jak to poprawnie ułożyć? – Lepiej gadaj, gdzie jest!
- Chcę wiedzieć więcej na jej temat. Nawet, jeśli zabierzecie mi pierścień z rubinem. Sprawdzaliście jej pochodzenie? Na pewno jest potomkinią?
I nagle wszystko zadziało się tak szybko. Usłyszałam plask, przez przypadek oparłam się o drzwi szafy i wypadłam na podłogę, ktoś, kto zachował emocje na wodzy po chwili z całej siły kopnął mnie w plecy, wrzasnęłam, spojrzałam na leżącą na podłodze uzdrowicielkę, zauważyłam jej błyszczący pierścień z rubinem, złapałam za niego i szepnęłam, że chcę znaleźć się w bezpiecznym miejscu. Przeszedł mnie intensywny, wręcz powodujący ból dreszcz i przestałam czuć własne ciało. Miałam wrażenie, że wydostałam się z niego i beztrosko mogłam odlecieć do bezpiecznego miejsca. Zamknęłam oczy.
Gdy obraz znów odzyskał ostrość, znajdowałam się w całej wyłożonej kafelkami sali przed wielkimi, zdobionymi wrotami. Wydałam z siebie cichy jęk. Było to wejście prowadzące do komnaty, w której Królowa przyjęła mnie po raz pierwszy. Po chwili wszystko zaczęło nabierać sensu i odzyskałam odwagę i wiarę w to, że dożyję późnej starości. Rozejrzałam się. Uzdrowicielka leżała na podłodze, ale jej pierś miarowo się podnosiła. Trąciłam ją stopą, a kiedy nie zareagowała, kucnęłam koło niej, próbując zdjąć pierścień z jej przeraźliwie chudego palca. Może z odrobiną mocy moja walka z Królową stałaby się bardziej fair. Schowałam pierścień do torby.
Nie wiem, dlaczego, ale nagle zaczęłam łkać. Oparłam się o ścianę i otuliłam ramionami, próbując dodać sobie otuchy. Byłam taka słaba. Dalej nie mogłam uwierzyć, że ja – zwykła, bezbronna szesnastolatka – zostałam wkręcona w tę cholerną, cholerną, cholerną grę! A może to dzieje się tylko w moim umyśle? Może jestem w śpiączce w szpitalu, a to jest długi sen?
Beatrycze, czy kiedykolwiek wcześniej cierpiałaś podczas snu? Czy bolało cię coś tak kiedyś?
Musiałam sobie szczerze odpowiedzieć, że nie. A nawet jeśli to nie działo się naprawdę, to nie miałam odwagi tego sprawdzić. Chciałam dodać sobie otuchy, zaciskając dłoń na florecie, ale… floret zniknął. Najzwyczajniej w świecie zniknął. Przeklęłam najbrzydziej, jak tylko umiałam i schowałam twarz w dłoniach. Otarłam drobne łzy, które sprawiły, że moje oczy stały się wilgotne, po czym wyprostowałam się i popchnęłam wrota.
Coś dziwnego stało się z moim żołądkiem. Potem poczułam, jak wnętrzności mi buzują, jak rozmazuje się obraz przed oczami. Krótko mówiąc, w ciągu ułamka sekundy poczułam się okropnie, cały głód, zmęczenie i pragnienie powróciły ze zwielokrotnioną siłą. Nie wiem, czym było to spowodowane. Stresem, przerażeniem, wymęczeniem… Bądź co bądź, kiedy tylko pojawiłam się w sali, poczułam wciąż powiększającą się ilość słodkiej krwi w ustach. Splunęłam kilkokrotnie i ciemnoczerwona kałuża rozpłynęła się po podłodze. Usłyszałam pełen szaleńczej furii krzyk Królowej.
Tak, to zdecydowanie było najbardziej niespodziewane i spektakularne wejście, jakie miała okazję kiedykolwiek zobaczyć.


***
- Co tu robisz?! – pisnęła Królowa. – Nie wykonałaś zadania! Nie mogłaś! Gdybyś miała okazję zdobyć krew, byłabyś…
- Martwa? – wycharczałam, zupełnie osłabiona. – Czyli ten łucznik to była two… eee… sprawa waszej wysokości? – kobieta nie odpowiedziała, więc uznałam to za wymowniejsze nawet od zwykłego „tak”.
Wiedziałam, wiedziałam, wiedziałam, że będzie grać nieczysto. Nie stać ją na to, by być fair. Czyli to oznacza, że się boi. Mnie? Tej idiotycznej przepowiedni, której treści nawet nie znam?
- Mam krew. W fiolce. Mam nadzieję, że wystarczy. – Włożyłam rękę do torby, próbując poczuć chłód szkła, jednak zamiast tego musnęłam złoty pierścień z krwistym oczkiem. Syknęłam i zaczęłam pocierać palce. Parzył. Zerknęłam do środka torby. Rubin zaczął intensywnie jaśnieć, więc postarałam się jak najszybciej znaleźć fiolkę i oddać ją Królowej. Gdy wyjęłam ją, blask osłabł. Za to rozjarzył się kamień na szyi Królowej. Postanowiłam sobie, że później postaram się znaleźć pomiędzy tym jakąś zależność.
Nagle coś zamruczało. Spojrzałam w jego stronę. To był kot. Kot, którego kiedyś już widziałam. Kot, który wskazał mi drogę do jednorożca. Kot, który pomógł mi przeżyć. Kot, który tak naprawdę był pupilkiem Królowej. Otarł się o jej nogę, a kobieta podniosła futrzaka i zaczęła powoli gładzić jego kark. Zaczęłam rozumieć. Nasłała kota, aby zaprowadził mnie do jednorożca, którego wkrótce dotkliwie zraniono, żebym pomyślała, że mam okazję przechytrzyć Królową. Wtedy miał mnie przebić strzałą mężczyzna o piwnych oczach.
A jednak tego nie zrobił. Może nienawidził Królowej? Albo po prostu chciał mi pomóc? Wiedział, że walczę w dobrej sprawie? W końcu co innego, skoro był gotów ocalić mi życie, narażając przy tym swoje?
Ty zachowałaś się tak samo względem Adama – powiedziałam sama sobie.
Tak, ale ja go kocham, bo jest moim jedynym przyjacielem, jedyną osobą, z którą mogę być szczera i jedyną osobą, która zawsze chce mnie wysłuchać.
Więc może kiedyś już widziałaś tego łucznika? Może go znasz? Może on też jest przyjacielem?
- W porządku – odparła po pewnym czasie Królowa. – Zatem upiekło ci się, czas na drugie zadanie. Takie, w którym stare moce i przesądy nie będą mogły ci pomóc. Za dwa dni o zachodzie słońca w moim zamku rozpocznie się bal maskowy. Twoim celem będzie dostanie się nań bez zwrócenia niczyjej uwagi i zdobycie maski dowódcy mojej armii, któremu – pomimo, że już raz mnie zdradził – wciąż bezgranicznie ufam. Nikt, kto zna sądy ze Złych Dni, nie może z nimi walczyć.
- Jak rozpoznam dowódcę? – zapytałam, czując się głupio, że nie wiem nic o Złych Dniach ani  o pradawnych przesądach.
- Bez trudu. Bardzo młody jak na dowódcę – dwadzieścia parę lat, wyjątkowo przystojny. Jest synem mojej najwierniejszej służki, która nigdy mnie nie zawiodła. To bardzo oddana mi rodzina, zrobią wszystko, co powiem, pod warunkiem że nie będzie sprzeczne ze starymi Prawami ani siłami rządzącymi moim królestwem. Nie trudno ich rozpoznać – oboje mają duże, intensywnie piwne oczy. Zresztą, co będę opowiadać. Zapewne widziałaś Inthala zaledwie kilka godzin temu.
Pomyślałam, że wiem już, jakie to uczucie, kiedy wszystkie wnętrzności wywracają się na drugą stronę.
- Już po mnie – wyszeptałam sama do siebie.