"Czy
tak jesteśmy stworzeni, iż śmierć musimy przyjmować w codziennych małych
dawkach, gdyż w przeciwnym razie życie stałoby się nieznośne?" - Virginia
Woolf
Szpony wbijały się coraz głębiej, jednak w pewnym
momencie miasta przestałam czuć ból. Odwróciłam się, ale zauważyłam tylko
obficie cieknącą z mojego ramienia krew. Krew. Jednocześnie zalała mnie
fala bezgranicznego strachu i obrzydzenia. Przyłożyłam rękę do ust, ale w
niczym to nie pomogło i wkrótce zwymiotowałam sucharami, które zaledwie kilka
godzin temu służyły mi za śniadanie. Spojrzałam pod moje stopy, gotowa ujrzeć
obrzydliwą, żółto-zieloną maź. Zamiast tego zauważyłam wciąż powiększającą się,
ciemnoczerwoną kałużę. Zwymiotowałam krwią? Przerażona, odwróciłam się w
kierunku drzwi, powstrzymując się od ponownego opróżnienia zawartości żołądka.
Jednak w pewnym momencie strach sparaliżował mnie
już zupełnie. Ujrzałam idącą w moją stronę Królową. Patrzyła na mnie z
nienawiścią. Jej usta bezgłośnie powtarzały jakieś słowo. Poto… potomkini?
Potem dotknęła zwisającego z jej szyi rubinu. Niebezpiecznie błysnął.
Krzyknęłam i zamknęłam oczy, a gdy po kilku pełnych przerażenia sekundach z
powrotem je otworzyłam, Królowej już nie było. Znikła też krew pod moimi
stopami. Odetchnęłam z ulgą. Jednak czekało na mnie coś gorszego – spełnienie
moich wielkich obaw. Coś, czego starałam się uniknąć już od wielu miesięcy, i
jak dotąd bezbłędnie mi to wychodziło.
Ujrzałam leżącego na podłodze, ubrudzonego własną
krwią i zwijającego się z cierpienia Adama. Konał.
- Adam! – wrzasnęłam i upadłam na kolana. Chłopak
patrzył na mnie błagalnie, po czym ze wszystkich otworów w jego ciele zaczęła
wylewać się lepka krew. Odskoczyłam do tyłu, nie mogąc złapać oddechu. „Las
żywi się twoim strachem”. Tak, dokładnie to powiedział Aleksy, kiedy
spotkaliśmy się po raz ostatni. Wbiegłam po schodach prowadzących na piętro
domku, zostawiając za sobą umierającego Adama.
Otworzyłam pierwsze lepsze drzwi i wbiegłam do
środka, odgradzając się od halucynacji, których celem było zapewne
doprowadzenie mnie do szaleństwa. Rozejrzałam się. Z pozoru był to zwykły pokój
– tyle, że wszystkie meble zbudowane były z kart. Rzuciłam się na łóżko,
przykładając twarz do twardej poduszki z asów. Zamknęłam oczy, zmuszając się do
snu. Jeden baran, drugi baran, trzeci… To tylko pogarszało sprawę.
Przekroczyłam tysiąc, kiedy zaczęłam się gubić i straciłam przytomność.
***
Obudziłam się z uczuciem, że moja twarz wplątana
jest w coś gęstego i lepkiego. Uniosłam głowę i zauważyłam, że leżę na
rozpadającej się pryczy, a za poduszkę służy mi kupa pajęczyny i kurzu.
Odsunęłam się z obrzydzeniem i spostrzegłam małego pająka, wspinającego się po
mojej dłoni. W pewnym momencie zatrzymał się i niemal usłyszałam, jak nabija
się z moich słabości.
- Zamknij się. – warknęłam bezsensownie do niego,
zanim zginął rozgnieciony pomiędzy palcami. Jak tak dalej pójdzie, to za kilka
lat będę gotowa zabić z zimną krwią człowieka. Prychnęłam.
Zsunęłam się z pryczy i już miałam zejść na parter
domu, kiedy przypomniałam sobie, co tam zobaczyłam. Na samą myśl przeszedł mnie
dreszcz. Dopiero po chwili doszło do mnie, że mój brzuch niebezpiecznie burczy
z głodu i że dawno nie miałam na języku ani kropli wody. Ile czasu spałam?
Kilka godzin? Dzień? Może dwa?
Las żywi się moim strachem. Co wywołało te
halucynacje? Zamknęłam oczy, próbując przypomnieć sobie każdy mój ruch. Woda.
To musiała być ta z pozoru czysta i pitna, pyszna woda, będąca elementem
wypełnionego niebezpieczną mocą rubinu lasu.
Zeszłam ostrożnie na dół. Ujrzałam zwykły, biedny
pokój. Ani śladu krwi, a na podłodze nie leżał martwy Adam. Odetchnęłam z ulgą
i oparłam się o ścianę. To tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że wszystko,
co widziałam nie istniało – było wytworem mojej zatrutej wyobraźni.
Kiedyś Adam zapytał mnie, dlaczego boję i brzydzę
się krwi. Nie lubiłam o tym rozmawiać, bo było to jak rozdrapywanie nie do
końca zagojonej rany, ale jednocześnie czułam, że mój przyjaciel był osobą,
której mogę się zwierzyć i wreszcie pozbyć się ciężaru z serca.
- Moja matka… jak pewnie wiesz – nie żyje. Zmarła
na gruźlicę pięć lat temu – zaczęłam. Gdy poczułam się na siłach,
kontynuowałam. – Do końca towarzyszyliśmy jej przy łóżku szpitalnym. Zanim
odeszła… zakaszlała na mnie obficie krwią. I w tym momencie jej serce stanęło.
Teraz za każdym razem, kiedy krwawię czy nawet widzę krew, myślę o tej chwili i
wpadam w panikę. Tak, wiem, to żałosne – usłyszałam, jak załamuje mi się głos.
- Nie, wcale nie jest – odparł krótko Adam.
Usiadłam na rozrzuconym po podłodze sianie i
obejrzałam swój nadgarstek. Cała ręka nabrała fioletowego odcienia i opuchła.
Czy na pewno tak wygląda skręcenie? A jeśli nie… to co mogło mi się stać? Swoją
drogą, wcześniej nadgarstek nie wyglądał aż tak źle. Doszłam do wniosku, że
nawet jeśli ten wielki kamień rzucony w moją stronę zrobił mi krzywdę, to
sprawę pogorszyło ignorowanie kontuzji i nierozważne wspinanie się na drzewa.
Wyszłam z chatki. Zebrałam dwa w miarę proste
patyki i oderwałam pas materiału z mojej koszuli. Usztywniłam sobie nadgarstek,
układając gałązki po obu stronach ręki, po czym zabandażowałam (a może
zakoszulowałam?) ją.
Postanowiłam rozejrzeć się po okolicy. Szukałam
śladów jednorożca lub Alicji i towarzyszących jej mężczyzn. Nie mogłam
zrozumieć, dlaczego pojawiła się w moim świecie. A może to nie była ona i tylko
wmówiłam sobie podobieństwo Alicji z Warszawy i Alicji – której prawdziwego
imienia nie znałam – z Księstwa?
Pragnienie dawało mi się we znaki. Po długiej walce
sama ze sobą napiłam się wody z tej przeklętej, halucynogennej rzeki. Jak
najszybciej potrafiłam pobiegłam do chatki i, ignorując konających Adamów,
którzy pojawiali się na każdym kroku, czy tryskające strumienie krwi, rzuciłam
się na karciane łóżko i ponownie zmusiłam się do snu.
Tuż po obudzeniu się poczułam, że tym razem nie
cierpię przez potworny głód ani chęć napicia się wody. Odwinęłam opatrunek i
zerknęłam na swój nadgarstek. Nie bolał już tak bardzo, ale opuchlizna jeszcze
nie zeszła i na dodatek moja skóra zrobiła się buraczkowa. Obiecałam sobie, że
jeśli przeżyję to zainteresuję się medycyną.
Próbowałam policzyć, od ilu dni znajduję się w tym
lesie, lecz potrafiłam określić tylko, że ponad cztery. Moje zapasy wprost
błagały o uzupełnienie i zrozumiałam, że albo muszę coś upolować, albo szybko
znaleźć tego jednorożca i uciec z lasu. Było jeszcze jedna opcja – umrzeć z
głodu, ale o niej starałam się nawet nie myśleć.
Wyszłam z domku. Sprawdziłam, czy u mojego boku na
pewno wisi floret i odetchnęłam z ulgą, kiedy poczułam przyjemny chłód metalu.
Uniosłam głowę. Tuż nade mną świeciło mocne słońce i już po chwili z mojego
czoła spłynęła strużka potu.
Powolnym krokiem sunęłam na przód. Omiotłam
wzrokiem okolicę, szukając śladu obecności czegokolwiek żywego. I wkrótce
poczułam to. Wyszłam na polanę i nagle przez moje ciało przeszła
fala błogiego spokoju. Wzięłam głęboko powietrze i nawet nie rozglądając się,
szłam do przodu. Było tak cudownie, że nie mogłam uwierzyć, że ktokolwiek
mógłby mieć złe intencje. Chęć mordu wrogów odpłynęła tak szybko, jak się
pojawiła. W końcu na pewno oni w jakiś pokrętny sposób chcieli mojego szczęścia
i bezpieczeństwa. Może krążyli po lesie, by uchronić mnie przed groźnymi
halucynacjami?
Ujrzałam blask. Skąd ja go znałam? Podeszłam krok
bliżej. Już wiedziałam, co się dzieje. Czar prysł i euforia zniknęła. Wszystko
stało się jasne. Na trawie, wśród polnych maków leżał pod siatką okrwawiony,
emitujący białym światłem jednorożec.
Rozejrzałam się pospiesznie i pobiegłam w jego
stronę najszybciej, jak umiałam. Dzieliło mnie od niego sto metrów.
Pięćdziesiąt. Zaczęły mi się plątać nogi i o mały włos nie potknęłabym się o
leżący kamień. Trzydzieści. To na pewno pułapka. Co z tego? Jeśli dobiegnę tam
szybko, uda mi się przeżyć. Dziesięć. Dwa… jeden metr…
Upadłam na kolana. Szybko wyjęłam z torby małą
butelkę i napełniłam ją spływającą po boku jednorożca krwią. Jego rana była
paskudna i zahamowałam odruch wymiotny. Musiałam się spieszyć.
Nie, to wcale nie krew, to farba, próbowałam sobie
wmówić, jednak metaliczny zapach krwi drażnił moje nozdrza. Uniosłam głowę i
rzuciłam okiem na okolicę. Było dziwnie spokojnie. Wyjęłam drugą butelkę i ją
również napełniłam. Może uda mi się ją sprzedać na rynku i dostanę za to
jedzenie.
Nie mogła minąć minuta, kiedy podniosłam się i
rzuciłam się do ucieczki, z trudem łapiąc oddech. Nagle zatrzymałam się.
To koniec. Przede mną stał wysoki mężczyzna,
celujący do mnie z łuku. Wrosłam w ziemię, czekając, aż strzała przebije mnie
na wylot, jednak nic takiego się nie stało. Spojrzałam w piwne oczy mężczyzny.
Patrzyły na mnie uważnie. Zaczął powoli opuszczać łuk, a ja poruszyłam się. Nie
zareagował. Pobiegłam. Po kilkunastu metrach odwróciłam się. Mężczyzna dalej
mnie obserwował, ale nie ruszał się z miejsca. Próbując uspokoić rozszalałe z
przerażenie serce, zaczęłam uciekać.
Nie wiem, ile biegłam. Może były to minuty, może
godziny. Jednak w pewnym momencie drzewa zaczęły robić się coraz rzadsze i
niższe. W końcu las skończył się i wpadłam na łąkę, z której widać było domy
bogatej części Księstwa. Otworzyłam torbę. Na szczęście nie rozbiła się żadna z
fiolek. Udało mi się. Teraz pozostało mi dostać się niespostrzeżenie do zamku.
Ułożyłam włosy tak, by zasłaniały mi oczy i ruszyłam w stronę miasta.