Tak, to ja. Odzywam się prawie osiem miesięcy od ostatniego wpisu, te ponad pół roku od poprzedniego zawiązania akcji, rzucenia kolejnych kłód pod nogi bohaterom, aby koniec końców pozostawić sprawy nierozwiązanymi.
Może tak miało być?
Nie będę ciągnąć mojego wywodu w nieskończoność, ubarwiać tego sensownymi (lub tymi mniej) wytłumaczeniami, ani oszukiwać, że będę jeszcze prowadzić tę historię. Wypaliłam się. Euforia spowodowana opisywaniem kolejnych przygód Beatrycze zamieniła się zwykłą, cotygodniową rutyną przypieczętowaną lekkim zadowoleniem, potem w codzienność i wątpliwą przyjemność, aż koniec końców stała się obowiązkiem, z którego nie miałam siły nawet się wywiązać.
Tak, najprawdopodobniej jest to mój ostatni wpis na tym blogu.
Pomyśleć, że jakieś dwa lata temu, kiedy wplatałam beztrosko palce w kupy piasku nad Bałtykiem, w mojej głowie pojawił się obraz. Ciemnowłosa dziewczyna płakała nad swoim grobem. Nie, nie była wampirem, ani duchem, tym bardziej czarownicą czy jakąkolwiek inną istotą nadprzyrodzoną. Minęły tygodnie, zanim odezwała się cicho, a ja poznałam jej imię. Beatrycze Rekojska uśmiechnęła się pierwszy raz w swoim literackim życiu, a ja tchnęłam w nią całą moją wyobraźnię, mój czas, spędzony na niezwykłej zabawie, jaką było kreowanie Księstwa Blacktee, przewijających się przez opowiadanie postaci, wyznaczanie im ścieżek losu, charakteru, planując każdy ich moment od samych urodzin, aż do śmierci, która w większości wypadków miała nadejść nawet na łamach "Błękitnookiej". Jestem sadystką? Być może, chociaż teraz wyżywam się jako Mistrz Gry na forach pbf, gdzie mogę wyładować swoje mordercze zapędy. :D
Przez parę długich miesięcy powstawały szczegóły. Dopieszczałam krainę, konsultowałam się z bliskimi, którzy doradzali mi, co zmienić, udoskonalić, w czym robię błędy, a co wychodzi mi świetnie. W końcu nadszedł maj 2012, dodałam pierwszą notkę i... zabawa trwała gdzieś do grudnia, po czym zamarła, aby na to ostatnie pożegnanie odrodzić się jeszcze dziś.
Oczywiście, że dalej tworzę. Może nawet za dużo, bo, jak wspomniałam, całymi dniami przesiaduję na forach, snując historie moich najnowszych postaci i przeplatając je z dziejami innych.
Nie wiem, czy ktokolwiek jeszcze tu zagląda, żeby sprawdzić, czy opowiadanie żyje, ale... chcę przeprosić. Mogłam dać znać wcześniej, ba, mogłam dokończyć historię, ale sprawy nawarstwiały się, obowiązki internetowe i rzeczywiste również, tak więc wyszło co wyszło.
Dziękuję tym, którzy byli tu ze mną i wspierali mnie od samego początku, a także tym, którzy trafili na moje opowiadanie nieco później. Dziękuję tym, którzy nie szczędzili słów krytyki, bo - przyznaję się bez bicia! - kiedy zabierałam się za to opowiadanie, zupełnie nie umiałam kreować świata za pomocą słów. Od maja styl mojego pisania zmienił się diametralnie, wierzę, że na lepsze. Dzięki temu opowiadaniu poznałam świetnych ludzi, z którymi kontakt utrzymuję do tej pory (albo i nie), dziękuję, kochani.
Przeprosiłam za grzechy, podziękowałam za błogosławieństwa, wypadałoby obiecać poprawę, prawda? Tego akurat nie mogę zrobić. Wierzę, że jeszcze kiedyś udoskonalę tę historię, a Wy przechadzając się po księgarni dostrzeżecie grzbiet z wyrzeźbionymi literami, układającymi się w tytuł "Błękitnooka", a obok rozkwitnie moje nazwisko. A może za paręnaście lat po prostu wspomnicie, że czytaliście wypociny pewnej Frightening, która nawet po roku wstydzi się swoich pierwszych rozdziałów i najchętniej ukryłaby je przed całym światem, tyle, że to zbyt piękna pamiątka, żeby to zrobić.
W głowie pojawia mi się kolejny projekt, chociaż nie wiem, czy kiedykolwiek dojrzycie go w sieci. Jak już mówiłam, nie mogę obiecać nic, skoro nie mam pojęcia, co przyniesie jutro.
I czasem zastanawiam się, kto nabił te 10.000 wyświetleń, haha. I za to też Wam dziękuję, jednocześnie prosząc o wybaczenie tych, którzy jeszcze tu się pojawiają.
Na koniec - wypadałoby pozostawić chyba swoją wizytówkę, prawda? Śmiało piszcie do mnie na gadu-gadu, nie gryzę, obiecuję! 41743790 Codziennie pojawiam się także na forum pbf panem.forumpl.net, gdzie serdecznie zapraszam, a znajdziecie mnie pod nickiem Dominic Terrain.
No to papa, kochani, mam nadzieję, że jeszcze spotkamy się gdzieś w sieci.
PS: Wieki tu nie byłam. Czemu nikt mi nie powiedział, że przez tak długi okres czasu miałam paskudny szablon? :D
25 lipca 2013
30 grudnia 2012
Rozdział XVI
Świętujmy siedem tysięcy wyświetleń!
Z tej pięknej okazji dodaję posta; przemilczmy, iż
ostatni pojawił się prawie dwa miesiące temu. Jednak jako, iż poniekąd mamy
powód (ekhem, ja mam), żeby się cieszyć, to dzisiejszy post będzie... nieco
inny. Z pewną wstawką, nie przestraszcie się, jeśli nic nie zrozumiecie.
Ale bez zbędnych gadanin: enjoy!
~~~~~~
~~~~~~
"W tańcu
możesz sobie pozwolić na luksus bycia sobą" ~ Paulo Coelho
To ja. Zawsze
wchodzę w wielkim stylu, z uśmiechem rozjaśniającym usta… i z pobrudzoną błotem
suknią oraz rozwianym włosem.
- To element przebrania! – zapewniałam gorliwie co
drugą elegancko przebraną damę, która patrzyła na mnie z ulitowaniem. Bądź
troską. Nabrałam obawy, że rzeczywiście wyglądam na swoje szesnaście lat i nikt
nie będzie mnie traktował na poważnie, jednak czasoprzestrzeń Księstwa Blacktee
powinna byłam lokować daleko w przeszłości i nazywać czymś na kształt
średniowiecza, a wtedy szesnaście lat to nie było tak mało, prawda? No pewnie.
Zapewne byłabym mężatką z dzieckiem bądź w zaawansowanym stadium ciąży,
naprawdę uroczo. Nie wyobrażam sobie siebie z brzuchem, ba, wizja mnie w
długiej sukni wydaje się już co najmniej dziwna i zdecydowanie naciągana. W
średniowieczu pewnie byłabym uważana za jakiś niż społeczny, bo ze swoją
pewnością siebie, zamiłowaniem do adrenaliny i szermierki pchałabym się na
wojnę, gdzieś po drodze udając, że jestem mężczyzną.
- Ma panienka
zaproszenie? – Głos jakiegoś strażnika wyrwał mnie z zamyślenia i sprawił, że
moje ciało przeszył dreszcz. – To przyjęcie wyłącznie dla elity
- No błagam –
parsknęłam z dawką sarkazmu, dopiero po chwili krytykując się w myślach za swój
brak manier. Powinnam być pokorna wobec ludzi, przynajmniej wobec strażników…
ale powiedz to człowiekowi, który całe życie spędził z Warszawie, poniekąd jako
będące na skraju depresji po śmierci matki dziecko, które irracjonalnie
zapragnęło nauki szermierki, by móc się bronić? Och, nikt nigdy nie powiedział,
że jestem normalna. Stwierdziłam w końcu, że aby obronić się przed tym, co
zabiło moją matkę, muszę umieć walczyć. Jeśli pominiemy fakt, że matka zmarła
na gruźlicę, a nie przez atak smoka czy nawet mafii, to być może zabrzmi to w
miarę normalnie. – Czy sądzi pan, że gdybym nie była z elity, to mogłabym sobie
pozwolić na taką suknię? Nie wzięłam zaproszenia, nie pomyślałam, że ktoś
mógłby mnie nie wpuścić, znieważyć, uznać, że jestem z pleb…
- Są zasady. –
Mój potok słów został przerwany przez głos nieco podenerwowanego
mężczyzny, który spoglądał na mnie ze złością. Za mną rozciągała się niemała
kolejka osób, które chciały wejść, ale wszyscy zatrzymali się, aby chwilę
popatrzeć na kłótnię małolaty z mężczyzną z bronią. Fakt, nie było to zbyt
rozsądne. Odsunęłam się nieco w bok, tak, aby nie stać na środku ścieżki, ale
strażnik wciąż patrzył na mnie z powątpiewaniem.
- Widzi pan… -
zaczęłam, ale jednocześnie przypomniałam sobie o pierścieniu, który zdobił mój
palec. Zawiesiłam głos, wahając się, ale natychmiastowo przyłożyłam palec do
rubinu, czując jednocześnie, że moje serce zaczyna niebezpiecznie walić w
klatce piersiowej. Tyle razy czytałam książki fantasy, których bohaterowie –
zresztą w większości mając dobre cele – zwodzeni przez siły magii, stawali się
źli. Ale nie tylko w książkach były opisywane tego typu sytuacje!Taki Anakin
Skywalker, gdy stał się Darthem Vaderem. To jasne, że skusiły go wielkie
możliwości, gdy przeszedł na ciemną stronę mocy, czy mnie też to czekało?
Wiedziałam, że dzięki rubinowi jestem w stanie zrobić wszystko, pozostaje tylko
pytanie, czy umiałabym zabić, aby pozyskać duszę, która mogłaby go zasilić. Ale
nie był to ani odpowiedni czas, ani odpowiednie okoliczności, aby o tym myśleć.
Uniosłam wzrok, wciąż trzymając dłoń na rubinie, który stawał się nieco gorący
pod moimi palcami. Działał. Działał, działał, działał, wciąż utrzymywał mnie w
przekonaniu, że magia istnieje na tym świecie. Tym. Ale nie dotyczyło to
prawdziwego świata, rzeczywistości, w której przyszło mi żyć wcześniej. –
Bardzo bym chciała, aby mnie pan przepuścił, a po tym zapomniał, że tu byłam. –
Ton mojego głosu był dziwnie spokojny i melodyjny, jakby rubin sam zdecydował,
żeby… nie wiem, zahipnotyzować strażnika? Najwidoczniej to zadziałało, bo
mężczyzna odsunął się, robiąc mi miejsce, a ja na lekko drżących nogach weszłam
do środka zamku, bojąc się, że to wszystko okaże się słabym dowcipem; że zaraz
strażnik odwróci się, by mnie złapać i wydłubać oczy. Urocza wizja.
Już byłam raz w
zamku, ale i teraz całe jego wnętrze sprawiło na mnie ogromne wrażenie –
zarówno ściany pokryte czarno-białymi kafelkami, jak i bordowe zasłony oraz
parawany, mahoniowe krzesła o krwistoczerwonych obiciach, fotele w tych samych
kolorach i drewniane stoły, znajdujące się po dwóch stronach czarnej ścieżki,
wiodącej prosto do sali balowej. Przeciskałam się przez tłum, zauważając, że
stałam obok wybitnie pulchnej kobiety o idealnie okrągłej twarzy, buraczkowych
policzkach i ubraną w pełną cekinów suknię w kolorze różowawego nieba podczas
zachodu słońca. Szybko odwróciłam od niej wzrok, bojąc się że od nadmiaru
kolorów i światełek przechodzących przez cekiny moja głowa wybuchnie. Już
niewyspanie, wyczerpanie i wszechobecne krzyki zgromadzonych tu ludzi sprawiły,
że czułam się, jakbym miała wkrótce zemdleć; szczerze mówiąc nie dziwiłam się
sobie, chyba nigdy wcześniej nie miałam okazji spotkać się z taką dawką
przeróżnych emocji i przeżyć naraz.
Przedzierając
się wśród lasu łokci i ramion – jako, że nie należę do zbyt wysokich osób –
przypomniałam sobie, jak zaledwie pół godziny temu machałam przed oczami
dłońmi, próbując pozdzierać z wszechobecnych gałęzi pajęczyny i odpychać od
oczu natrętne igły drzew. Moja piękna, z trudem zdobyta suknia została nieco
podniszczona, kiedy przechodziłam przez błoto – rzecz jasna nie pomyślałam o
tym, aby poszukać jakiejś suchej trasy lub chociaż przebrać się dopiero w
bezpiecznym miejscu, gdzie nie miałam okazji się ubrudzić. Koniec końców jednak
pomyślałam, że czystość stroju nie jest aż tak potrzebna… No dobra, jest
potrzebna, ale ktoś mógłby to uznać za element przebrania, prawda?
Dopiero gdy
wyszłam z lasu, zauważyłam, że moja fryzura również jest w opłakanym stanie. Rozplotłam
misternie stworzonego i przyklepanego koka, po czym palcami przeczesałam włosy,
przerażając się, gdy mnóstwo kosmyków zostało na mojej dłoni. Wyczerpanie i
styl życia, jaki od kilku dni prowadziłam, zapewne nie byłby dla nikogo
zbawienny. Raczej śmiertelny.
W tej chwili po
raz pierwszy pomyślałam o śmierci. Jasne, zdążyłam ją spotkać, ale to było
takie surrealistyczne, że nie pomyślałam o jasnowłosej, młodej Śmierci jako
Pogromczyni niosącej wszystkiemu kres. Nie, to niemożliwe. Śmierć nie może być
przecież osobą. Osobą? Ja jestem osobą, zapewne jedyną w tym towarzystwie – po
pierwsze, wszyscy szaleńcy dookoła mnie są kartami, po drugie…
- Jezus Maria –
rzuciłam w przestrzeń trochę za głośno, bo ptaki z pobliskich drzew nagle
uniosły się do lotu i odfrunęły. Czarne fale włosów zaczęły opływać moją twarz,
a zbyt długa grzywka - drażnić oczy. Zatrzymałam się, czując jednocześnie chłód
w butach, spowodowany faktem, że błoto przesiąkło przez podeszwę. Miałam jednak
ważniejsze sprawy na głowie. Takie jak pomysł, który właśnie opanował mój
umysł. Że wcześniej na to nie wpadłam!
Oparłam się o
pobliskie drzewo po czym uniosłam dłonie, by znów związać koka. Poczułam silne,
narastające drżenie rąk, więc zmusiłam się do użycia dużej dawki siły, by je
opanować. Przyłożyłam palce do włosów, jednak te dalej mocno się telepały, a
ja, przerażona, szybko zamknęłam oczy. Co się ze mną działo?
- Przepraszam?
Wie może pani, którędy na salę balową? – usłyszałam głos koło mojego ucha,
który wyrwał mnie z rozmyślań. Znajdowałam się w zamku, nie w lesie. Ten fakt
przyjęłam z ulgą. Pytanie jednak nie było skierowane do mnie, więc tylko
przyspieszyłam kroku, czując narastający strach. Wciąż bałam się czekającego na
mnie zadania, jednak chciałam mieć to wszystko za sobą. Wrócić do domu. Czy w
ogóle wrócę? Może zginę, tu, teraz, zaraz? Odejdę szybko i bezboleśnie?
Spuściłam
wzrok, po czym dotknęłam dłonią maski, która zdobiła moją twarz. A raczej ją
ukrywała. Ją i rany, które szpecą moje oblicze, takie, które wyglądały, jakby
nigdy nie miały się zagoić.
W końcu
doszliśmy do wrót, bliźniaczo podobnych do tych, przez które zmuszona byłam
przejść na pierwsze spotkanie z Królową; to poprzedzone wybraniem przez
promień, którego zresztą nie rozumiałam, a okazało się niemal zbawieniem i
cudem. To dzięki niemu przecież miałam okazję zagrać w grę. Kolejną zresztą.
Czemu wszyscy mają jakieś potrzeby grania w gry niczym Gollum?
W tym równaniu
ja jestem hobbitem, zagubionym Bilbo Bagginsem, którego jedynym marzeniem było
zapełnienie swojego brzucha tak, aby w kamizelce popękały mu guziczki. Zatem
Gollumem będzie Królowa, a pierścieniem… Śmierć? Skrytykowałam się w myśli. Czy
nie miałam ciekawszych rzeczy, żeby o nich myśleć?
Ktoś popchnął
mocno drzwi, a przed moimi oczami stanęła cała biała sala, której jedynym
urozmaiceniem była stojąca na równie śnieżnej scenie grupa ubranych w czarne
garnitury mężczyzn z instrumentami oraz kilkaset czarnych, okrągłych stolików,
uginających się niemal pod ciężarem różnorodnych potraw i szkieł wypełnionych
szampanem. Bądź innym, przejrzystym alkoholem z bąbelkami.
Bilbo Baggins w
środku mnie zaczął się cieszyć.
Sala była
ogromna, zresztą nic dziwnego, skoro musiało się w niej zmieścić całe mnóstwo
kolorowo ubrano gości z maskami ozdobionymi szlachetnymi kamieniami i piórami.
Czułam się dziwnie, bo przy nich moja prezentowała się wyjątkowo marnie. Była
czarna i sięgała zaledwie nosa, a za jedyną ozdobę mogłam uznać ledwo widoczne,
ciemnoszare, abstrakcyjne wzory, po głębszym zastanowieniu się przypominające
fraktale.
Chyba nikt nie
może mnie winić, że pierwsze, co zrobiłam, to rzuciłam się w stronę jednego ze
stolików z jedzeniem. Wzięłam w dłoń talerz i porcelanową łyżką nałożyłam do
niego jakiejś dziwnej, zielonej sałatki, po czym zaczęłam ją pochłaniać, a
fakt, że nie należała do najsmaczniejszych rzeczy na świecie, przestał mieć
znaczenie. Byłam gotowa zjeść wszystko, co nie nazywało się jabłkiem. Ostatnio
pochłaniałam te owoce w nadmiarze.
Po chwili
złapałam w dłoń miskę z winogronami i oparłam się o ścianę, wpatrując w
tańczących ludzi. Moje palce, trzymające zresztą mały, zielonkawy owoc, były w
trakcie wędrówki do ust, kiedy poczułam stuknięcie w ramię. Podskoczyłam, a
winogron wypadł mi z dłoni i zaczął się turlać po podłodze, a ja odskoczyłam,
wpatrując się w napastnika i zastanawiając się, czym mogłabym go zaatakować.
Wtedy jednak
zauważyłam, że jest to wyciągający w moją stronę rękę mężczyzna, którego twarz
zasłaniała maska i doszło do mnie, że zachowuję się niedorzecznie. Czy rzeczywiście
kilka dni spędzone w lesie, na odosobnieniu, kiedy mogłam liczyć tylko na
siebie, sprawiły, że stałam się zupełnym dzikusem?
- Czy chce pani
zatańczyć? – usłyszałam, na co miałam ochotę odpowiedzieć wybuchem śmiechu.
Nie, nie mam ochoty. Chcę tylko schować się pod stołem i gdy zauważę dowódcę
straży, po prostu rzucę się na niego z mieczem, którego tu nie mam.
- Bardzo…
chętnie – odpowiedziałam jednak, ale nagle doszło do mnie, że nie umiem
tańczyć. Uśmiechnęłam się słabo, po czym złapałam mężczyznę za rękę i poczułam,
że ten mocno ciągnie mnie niemal na sam środek.
Dobrze myślałam
- zupełnie się zbłaźniłam. Kiedy wszyscy ruszali w lewo, ja drżałam na nogach,
przerywając w połowie krok w drugą stronę i dołączając do reszty z trwającym
dwie sekundy opóźnieniem, psując jednocześnie jakąkolwiek harmonię. Mój partner
jednak wydawał się dość cierpliwy i nie zrażał się moimi początkowymi
kompromitacjami. Po upływie kilkunastu minut wydawało mi się, że w miarę
opanowałam już kroki, które z drugiej strony nie należały do wybitnie
skomplikowanych. Do przodu, do tyłu, ukłon, do tyłu, do przodu, ukłon. Obrót,
podejście, uniesienie ręki, dwa obroty, do tyłu, do przodu, podejście, ponowne
dotknięcie dłoni. W prawo, w prawo, w lewo. Czemu to wydaje się takie łatwe?
Wtedy jednak
okazało się, że wcale nie jest to takie łatwe. Nastąpiła mała zmiana partnerów,
a pod to podchodziły kolejne tysiące kroków, a ja poczułam się, jakby ktoś
wysłał mnie do kraju, w którym ludzie mówią w niezrozumiałym dla mnie językiem
i nie potrafię nawet zapytać ich o drogę powrotną.
***
Słyszę kroki.
Unoszę wzrok i dostrzegam osobę, której w danej chwili zdecydowanie nie mam
ochoty oglądać.
- Co tu robisz? – pytam, odrzucając włosy na
plecy i wpatrując się z niechęcią w osobnika, który przeszkodził mi w chwili
samotności. – Zapraszałam cię? Błagałam o towarzystwo? Nie pamiętam tego –
syczę. Moja oczy niebezpiecznie się mrużą, gdy badam wzrokiem twarz gościa. A
może lepiej byłoby powiedzieć ‘napastnika’.
- Och, czyli teraz potrzebuję zaproszenia,
żeby do ciebie przyjść, tak? – słyszę, na co przekrzywiam lekko głowę i
przywołuję na twarz sztuczne zdziwienie. Kręcę głową i unoszę lekko ręce. – A
więc to przez niego? Zwariowałaś? Władza ci szkodzi, możliwości, jakie daje
moc?
- Władza i
możliwości, mówisz? – rzucam, z trudem powstrzymując się od zabicia wroga. Tak,
wroga. Nie mam już przyjaciół. – Najwidoczniej nic o mnie nie wiesz. Ani o nim.
Nic nie wiesz, nie rozumiesz? Właśnie dlatego najlepiej by było, gdybym została
sama. Bezpieczniej dla ciebie.
- Zastanawiam
się, w którym momencie przestałaś się mnie bać i stałaś się tak pewna, by
zapomnieć, że zabicie mnie jest… dziwną i względną rzeczą.
Parskam
śmiechem, przyglądając się mieczowi. Przesuwam palcami po ostrzu, mocniej, niż
powinnam, ale pomimo tego z moich palców nie wypływa krew, a pojawiają się jedynie
ślady w postaci nacięć, wgłębień, zaróżowionych, podłużnych kresek.
- Jest taki
moment w życiu, kiedy wszystko staje się obojętne – zaczynam, przyglądając się
regenerującym wgłębieniom. – Kiedy zdajesz sobie sprawę, że nie masz o co walczyć.
To jest ten moment, w którym nie boisz się niczego.
- I zabijasz
wszystko, co się rusza, wspólniczko? – słyszę, po czym na mojej twarzy zaczyna
gościć uśmiech. Podchodzę do pustej półki i przejeżdżam po niej palcem,
zostawiając pasek wolny od kurzu. – Wiesz, że jesteś potężna, ale nie na tyle,
żeby to zrobić.
- „To”? Masz na
myśli pozbyć się ciebie? – pytam lekko lekceważąco. Przez chwilę bawię się
idealnie czerwonym kosmykiem włosów, ale w końcu puszczam go i spoglądam w oczy
nie wroga, nie przeciwnika, a najwidoczniej, w pewien skomplikowany sposób,
sojusznika. – To, że nikt nie próbował się ciebie pozbyć, to nie oznaka, że
jest to niemożliwe. Co nie zmienia faktu, że bez ciebie byłoby dość nudno. I
zapanowałby zamęt.
- Och, tylko
dlatego pozwalasz mi sobie łaskawie towarzyszyć? – Gorzki śmiech rozbrzmiewa
dość głośno, odbijając się od ścian. Zaciskam dłoń na rękojeści miecza,
zastanawiając się, czy to jest pytanie z kategorii tych, na które nikt
nie oczekuje odpowiedzi.
***
-
Niedoświadczona tancerka, prawda? – usłyszałam nagle dziwny, niski głos.
Uniosłam wyżej głowę i spoglądnęłam na mojego nowego partnera do tańca: przy
dziesiątej wymianie zaczęły boleć mnie stopy, a przy czternastej doszłam do
wniosku, że gubię się w liczeniu towarzyszów. Od kilkunastu minut marzyłam
tylko o tym, aby znów wrócić do stołów z jedzeniem, jednak nie miałam okazji,
by wymknąć się z wiru tańca. Do tej pory ani razu nie zdążyłam znaleźć się
gdzie indziej niż w samym środku zamieszania, bo moi dotychczasowi partnerzy za
punkt honoru wzięli sobie królowanie na parkiecie. A raczej przykuwanie uwagi
innych moim nieudolnym stawianiem kroków.
- Aż tak rzuca
się to w oczy? – zapytałam. 'Oczy'.
W tym momencie
poczułam, jakby coś kopnęło mnie w brzuch. Patrzył na mnie właściciel
najintensywniej piwnych tęczówek, jakie kiedykolwiek miałam okazję ujrzeć.
Najgorsze w tych tęczówkach było to, że zdążyłam już je raz zobaczyć. Całkiem niedawno.
Kolejne uczucie
uderzenia spowodowane jest faktem, że właśnie w tym momencie przypomniałam
sobie o fakcie, iż moje oczy wciąż są błękitne.
6 listopada 2012
Rozdział XV
Moja beta ma natłok obowiązków jeszcze większy niż ja, więc nie będę Was męczyć (jakbym już tego nie robiła) i dodaję nowy rozdział. Z racji, że nie był poprawiany, z góry przepraszam za ewentualne błędy.
Wybiegłam na schody, będące tylnim wyjściem z zamku. Obiłam się o kamienną ścianę, w ostatniej chwili odpychając się od niej drżącą ręką. Potknęłam się o stopień i usilnie starałam się złapać równowagę.
Taka głupia i zagubiona. Wydawało mi się, że mogłam od tak przechytrzyć wszystkich. Ja, szesnastoletnia idiotka, według własnego mniemania miałam sprzeciwić się mistycznym siłom!
Wpadłam na drzwi i z całej siły je popchnęłam. Wyskoczyłam na podwórko i potknęłam się o wiadra. Wydawało mi się, że huk, jaki to wywołało, mógł obudzić całe miasto. Poprawiłam torbę zwisającą z ramienia i obejrzałam się. Nikt nie wyruszył za mną w pogoń ani mnie nie śledził. Pozwoliłam sobie na oddech ulgi, po czym schowałam się w cieniu budynków i powoli udawałam się w kierunku Ciemnego Lasu.
Gdy przechodziłam nieopodal rynku, moją uwagę przykuła jedna z kamieniczek. Kiedy przyglądałam się beznamiętnie jej pękającym ścianom, starym, pokruszonym gzymsom i rzygaczom, miałam wrażenie, że kiedyś już je widziałam. Zaśmiałam się gorzko pod nosem. Nie mogłam ich wcześniej zobaczyć. Bo niby jak?
Próbowałam ułożyć te wszystkie wydarzenia w jakąś logiczną całość. Czy kiedykolwiek wcześniej mogłam znajdować się w Księstwie? I w jaki sposób funkcjonowałam w nim bez swojej karty? Rozejrzałam się ponownie. Stałam na rozwidleniu dróg. Na prawo znajdowały się szare domy ze szczelnie pozamykanymi okiennicami i drzwiami, których mieszkańcy bali się patrolującej okolice straży. Co za ironia – przeszło mi przez myśl.
Znad dachów domów można było dostrzec wznoszący się, ozdobny gmach ratusza z wielkim zegarem, którego wskazówki pokazywały pierwszą w nocy. Panowała grobowa cisza, przerywana jedynie przeszywającym wyciem wilków dochodzących mnie z lewej strony. To tam znajdował się ten przeklęty las, w którym zmuszona byłam spędzić kilka dni swojego nędznego życia. Nad budynkami mogłam ujrzeć korony tych najwyższych, niebezpiecznie szumiących drzew, które jakby chciały mnie ostrzec, żebym nie wchodziła do lasu. Westchnęłam. No cóż, nie miałam wyboru. Lepsze życie w niebezpieczeństwie niż jego brak.
W końcu, po długiej wędrówce, doszłam do skraju lasu i zatrzymałam się. Spojrzałam na swój nadgarstek. Kiedy ostatnio stałam dokładnie w tym miejscu, bardzo mnie bolał. Teraz bolał cholernie i w dodatku był cały fioletowy. Zarechotałam sama do siebie, choć tak naprawdę nie było mi do śmiechu.
O nie, tym razem nie miałam zamiaru wchodzić do lasu. Owszem, prawdopodobieństwo, że zostanę w nim znaleziona były niskie, ale szanse, że oszaleję, niebezpiecznie wzrastały. Bez broni czułam się bezsilna. Tak, głupia Beatrycze musiała zgubić floret, bo nie byłabym sobą, gdyby wszystko poszło gładko.
Miałam ochotę po prostu położyć się i usnąć. Chociaż powieki same mi się zamykały, ze stanu półsnu wyrywał mnie chłód mocnych podmuchów wiatru. Przebierałam sennie nogami, potykając się o kamienie i wystające nad powierzchnię ziemi korzenie drzew.
Po dłuższym czasie znad koron drzew ujrzałam słomiany dach. Stodoła. Podeszłam do niej najciszej jak mogłam, jednocześnie zachowując największą ostrożność. Zajrzałam przez małe okienko i odetchnęłam z ulgą, kiedy nie zauważyłam w środku żadnego ruchu.
Jutro ją przeszukam.
Z tą myślą upadłam na ziemię i schowałam się w stogu siana. Chwilowo mało obchodził mnie fakt, że najprawdopodobniej ktoś mnie znajdzie i zabije. Myślałam tylko o tym, żeby odpocząć.
***
Obudziłam się z myślą, że jestem największą szczęściarą na świecie. Nie dość, że ciągle żyłam, to jeszcze rzuciła mi się w oczy stojąca nieopodal studnia. Próbowałam się podnieść, jednak bardzo szybko się zachwiałam i z powrotem wylądowałam na ziemi. W dodatku z obtłuczoną kością ogonową. Jęknęłam. Czułam przeraźliwą suchość w ustach. Nie pamiętałam, kiedy piłam po raz ostatni. Wczoraj? Dwa dni temu? Bądź co bądź – czułam, że jeśli tak dalej pójdzie, to zginę z pragnienia. Nie wydawało się to zbyt zachęcającą perspektywą.
Kiedy wreszcie doczołgałam się do studni, z przerażeniem zauważyłam, że jest pusta. Zachyliłam się mocno i gdyby nie korbka, której uchwyciłam się w ostatniej chwili, zapewne leżałabym gdzieś tam na dole ze skręconym karkiem i już zupełnie wysuszonym gardłem. Opierając się dłonią o ścianę stodoły, doczłapałam do mojej torby, rozpaczliwie ją przeszukując. Byłam gotowa nawet napić się tej halucynogennej wody. Drżały mi ręce. Szczerze mówiąc, była to pierwsza sytuacja, w której marzyłam o szybkiej i bezbolesnej śmierci.
Gdy okazało się, że butelkę z wodą zostawiłam najpewniej w aptece, byłam bliska załamania. Wtedy z torby wypadł pierścień z dużym, czerwonym oczkiem. Podniosłam go niezdarnie. Nie miałam nawet siły ruszać palcami. Popatrzyłam na niego intensywnie. Już raz wykonał moje polecenie. Zatem musiał to być pierścień pełen mocy, jak rubin na szyi Królowej... Nie zachwycałam się jednak nad znaleziskiem, tylko rozpaczliwie myślałam o wodzie.
Nagle z ziemi trysnął chłodny strumień. W pierwszej chwili pomyślałam, że to coś na kształt fatamorgany, jednak po chwili rzuciłam się na źródło wody i zaczęłam chciwie moczyć usta. Nie myślałam o niczym innym, czując się jak najszczęśliwsza osoba na świecie.
Nie wiem, ile upłynęło czasu, jak zdążyłam już opić się do woli i uzupełnić butelki. Wtedy zdjęłam spodnie, płaszcz i koszulę, zostając w samej za dużej, jedwabnej bieliźnie. Opłukałam niemytą od pierwszej wizyty u Królowej twarz, po czym dokładnie zmyłam brud z całego mojego ciała. Przeczesałam palcami włosy i zauważyłam mnóstwo kosmyków, które zostały mi w dłoni.
Był bardzo ciepły dzień, więc założyłam prowizorycznie wyprane przeze mnie ubrania dopiero wtedy, gdy całkowicie wyschły. Potem ostrożnie weszłam do stodoły. Przywitał mnie odór zgnilizny. Zasłoniłam dłonią usta i nos. Podniosłam wzrok i niechętnie rozejrzałam się. Dookoła leżało wiele zdechłych świń, owiec i psów, nad którymi latały stada much. Poczułam łzy w oczach, jednak nie zamierzałam się poddać. Starając się zignorować odruch wymiotny, przeszukałam szuflady. Znalazłam jakieś rozbite fiolki, cuchnącą karmę dla zwierząt i dziwnie wygięty łuk z wyłącznie czterema strzałami. Dodatkowo zauważyłam przeschnięte gałązki jakiegoś iglaka i niewielki medalion, który – tak jak i łuk – postanowiłam wziąć ze sobą.
Razem z bronią przespacerowałam się do lasu, żeby poćwiczyć strzelanie. Z początku nie mogłam nawet trafić w najgrubsze pnie drzew, miałam całe obtarte dłonie i wielokrotnie marzyłam o połamaniu własnoręcznie wszystkich strzał, ale ostatecznie postarałam się uspokoić, choć przyznam – nie przyszło mi to łatwo. Po kilku godzinach ćwiczeń, kiedy moje straty wynosiły jedną zgubioną strzałę i bolący nadgarstek, zaczęłam wreszcie zauważać jakieś efekty. Nauczyłam się tak naciągać cięciwę, że przestały mi krwawić palce, ale wciąż pragnęłam o znalezieniu gdzieś szpady, floretu, miecza… czegokolwiek, co jest bronią białą.
Gdzieś po południu wróciłam pod stodołę z królikiem, który sam wpadł mi pod nogi. Poszczęściło mi się i zdążyłam zabić go strzałą trzymaną w dłoni, zanim czmychnął w las. Wyjęłam z torby znalezione wcześniej krzemienie, które poznałam tylko po tym, że w kiedyś uczyliśmy się o nich na geografii. Tak, szkoła się do czegoś przydaje. Do przeżycia w Księstwie, którego nie ma na mapie.
Szkoda tylko, że nie wspomniano, że krzesanie ognia jest takie trudne. Nie wiem, ile czasu minęło, kiedy ze złością rzuciłam krzemieniami w krzaki. Naprawdę nie mogła pojawić się chociaż jedna, najmniejsza iskierka?!
Postanowiłam zająć się królikiem. Kiedy jednak popatrzyłam na martwe ciało zwierzątka tak bliźniaczo podobne do tego, które mieszkało w klatce w moim domu, zrobiło mi się niedobrze. Tyle razy na filmach widziałam, jak obdzierano zwierzęta ze skóry i smażono ich mięso, ale jakoś nie mogłam się przełamać. Kiedy w końcu, chcąc pozbyć się sierści, wbiłam szpic strzały w bok zwierzęcia, wyplusnął strumień krwi, a ja pisnęłam i odskoczyłam z miejsca. Wydałam z siebie dźwięk będący mieszanką łkania, obrzydzenia oraz wrzasku, postanawiając, że lepiej poszukam jagód. Jak łatwo się domyślić, po jakimś bliżej nieokreślonym czasie poddałam się i wróciłam na miejsce mojego obozu z protestującym z głodu żołądkiem.
Po raz kolejny przeszukując stodołę – kiedy próbowałam trafić chociaż na spleśniały chleb - trafiłam na przykurzone drzwi, które wcześniej nie rzuciły mi się w oczy. Popchnęłam je z całej siły, a one zaskakująco łatwo otworzyły się.
Znalazłam się w sypialni, która wyglądała, jakby nie sprzątano w niej od wieków. Drewniane łóżko miało połamany baldachim, a zapewne niegdyś śnieżnobiałe prześcieradło pokryte było warstwą kurzu. Kaszlnęłam kilkakrotnie, po czym rozejrzałam się dokładniej po pomieszczeniu. Na dywanach leżało mnóstwo obrazów o porozrywanym płótnie. Szuflady komody były wysunięte i znajdujące się w nich papiery zwisały z krawędzi. Podeszłam niepewnym krokiem do szafy i ostrożnie ją otworzyłam. Wypadł z niej stos ciężkich strojów, który prawie przygniótł mnie do ziemi.
Już kilka minut później stałam przed popękanym lustrze, ubrana w jedną ze znalezionych sukien -ciemnozieloną, z dekoltem w łódkę i rozszerzonymi rękawami. Była za szeroka, więc ścisnęłam się mocno gorsetem. To był błąd, bo nie umiałam go potem poluzować, a z trudem łapałam oddech. Przeklęłam, wyrzucając z płuc resztę powietrza. Wyjrzałam przez zabrudzone okno. Miałam na oko trzy, może cztery godziny do rozpoczęcia balu, z czego godzinę zajmie mi dojście w tej przeklętej sukni do zamku. Musiałam się spieszyć.
Przeszukałam dokładnie wszystkie szuflady, ale natknęłam się tylko na kurz, brud i stare kosmetyki. W którejś szkatułce znalazłam igłę, nitkę i nożyczki. Usprawiedliwiając się, że tych sukni już raczej nikt nie ubierze, obcięłam pasmo jednej z nich i za pomocą dwóch igieł, nowo uzyskanej wstążki i kilku agrafek spięłam włosy w dość ładnego koka.
Wyszłam na dwór i napiłam się wody tryskającej z ziemi, jednocześnie zauważając, że strumień był coraz mniejszy i słabszy. Jeszcze raz uzupełniłam zapasy cieczy i usiadłam na kamieniu, ucząc się oddychać nie ruszając klatką piersiową, której miarowe unoszenie się uniemożliwiał ten diabelny gorset.
Położyłam torbę na kolanach i zaczęłam przeglądać jej zawartość. Zero jedzenia. Miałam nadzieję, że przynajmniej na balu zaoferują szwedzki stół, bo mój skręcający się z głodu żołądek cały czas dawał o sobie znać. Po chwili wyjęłam pierścień i dokładnie go obejrzałam.
Zwykła błyskotka z czerwonym oczkiem, ot co.
- Daj coś do jedzenia – wyszeptałam do niego beznamiętnie, a gdy nic się nie stało, gorzko zaśmiałam się sama do siebie. Grunt, to gadać do biżuterii. A jednak jakoś przeniosłam się z apteki do zamku i strumień wody sam z siebie nie wytrysnął…
Nabrałam mocno powietrza i powtórzyłam polecenie głosem wydobytym z całego mojego ciała. Nic się nie stało. Znowu.
Po kilku próbach, zdenerwowana i rozwścieczona, ścisnęłam pierścień w dłoni.
- Chciałabym coś do jedzenia, błagam! – warknęłam. W tym momencie, jakby te słowa były jakimś kluczem, przede mną w przeciągu kilku sekund wykiełkowała mała roślinka, która po paru mrugnięciach oka wyrosła na potężną jabłoń.
Zerwałam owoc z nisko zwisającej gałęzi i wgryzłam się w jego skórkę. Kwaskowaty sok trysnął do moich ust, uspokajając rozszalałe od długiego niejedzenia podniebienie. Zjadłam kolejne jabłko. I jeszcze następne. Pochłaniałam je w zawrotnym tempie do czasu, aż najadłam się do syta. Potem włożyłam do torby tyle jabłek, ile się w niej zmieściło i z owocem w ręku usiadłam znów na kamieniu. Obróciłam kilkakrotnie w dłoni pierścień. Czerwień rubinu robiła się coraz mniej intensywna.
Dzięki mocy kamienia królik, którego upolowałam, sam obdarł się ze skóry i upiekł, patyk zamienił się w miecz i moja torba powiększyła się. Jednak kiedy poprosiłam o zamianę moich kozaków na pantofelki, nic się nie stało. Dostrzegłam, że rubin stał się matowy.
A co, jeśli wytraciłam całą jego moc na jakieś głupoty?!
Z złości zrzuciłam torbę na ziemię. Usłyszałam brzdęk tłuczonego szkła i łzy same napłynęły mi do oczu. Przetarłam oczy i upadłam na kolana. Fiolka. To fiolka z bezcenną krwią jednorożca rozbiła się i czerwona maź rozpływała się po mojej torbie.
- Szlag! – wrzasnęłam, machinalnie przykładając rękę do plamy krwi. Poczułam okropny ból, przeszywający całe moje ciało. Syknęłam i zabrałam rękę. Przyłożyłam dłoń do ust, przyglądając się palcom.
Rubin.
Rubin znów zaczął się jarzyć.
Patrzyłam na niego jak zahipnotyzowana. Zdezorientowanie. Tak, to najlepsze słowo, jakie mogło opisać to, jak się czułam. Kamień znów odzyskał moc? Ale… dlaczego?
Zajrzałam szybko do torby. Krew zniknęła. W takim razie… musiała wchłonąć. Wszystko zaczęło układać się w logiczną całość. Krew nasila rubin. To dlatego Królowa jej potrzebowała. Cokolwiek mi się wcześniej nie myślałam, byłam w błędzie. Rozumiałam coraz więcej.
A przynajmniej tak mi się wydawało.
Spojrzałam na rubin. Co będzie mi niezbędne? Pytania uderzały o moją czaszkę, wywołując ból głowy.
- Uzdrów moją rękę, proszę – szepnęłam, po czym zamknęłam oczy, modląc się w duchu, aby rubin zadziałał. Poczułam przeszywający ból. Wrzasnęłam, po czym szybko rozejrzałam się i, starając się zignorować łzy napływające mi do oczu, wsadziłam pięść zdrowej ręki i mocno ją ugryzłam. Zachłysnęłam się nabieranym przez nos powietrzem i załkałam.
Wyobraźcie sobie, że dwie osoby trzymają was za ręce i próbują rozerwać was na pół. Potem powiększcie ból, jaki odczuwacie tysiąckrotnie. Boli? Jak cholera. Właśnie tak się czułam.
Zwinęłam się mocno w kłębek. Gdy ból minął, rozprostowałam się i spojrzałam na rękę. Skóra nabrała normalnego odcienia i mogłam swobodnie poruszać nadgarstkiem. Przełknęłam łzy i przymknęłam oczy, zastanawiając się, czego jeszcze potrzebuję.
- Maska. Proszę o maskę na bal – pisnęłam po dłuższej chwili ciszy. W ułamku sekundy zaczęła materializować się w moich dłoniach. Uniosłam ją i nałożyłam na twarz, zawiązując z tyłu głowy wstążką. Zamknęłam oczy, rozmyślając. Przyłożyłam pierścień do nadgarstka i mruknęłam pod nosem kilka słów.
Potem wstałam i – idąc w cieniu drzew – skierowałam się w stronę zamku.
~~~~~~
Ciekawe, czy ktoś zgadnie, o czym ważnym zapomniała Beatrycze...
7 września 2012
Rozdział XIV
"Dobro i
Zło mają to samo oblicze, wszystko zależy jedynie od momentu, w którym staną na
drodze człowieka" - Paulo Coehlo
Ja,
Beatrycze Rekojska, (prawie) zdrowa na umyśle, pomimo tego, że jeszcze całkiem
niedawno uważano mnie za osobę wręcz nieustraszoną, teraz ponownie wpadłam w
panikę.
Stałam na
środku rynku Księstwa Blacktee, a wiatr pchał mnie, bym szła dalej. Zapadał
zmrok i wszyscy mieszkańcy, którzy mieli choć troszeczkę oleju w głowie, jak
najprędzej umykali w stronę swoich domów. Jakaś kobieta ciągnęła za rękę płaczące
dziecko, ponaglając je.
- Stribbie,
idziemy do domu! Wkrótce przyjdą strażnicy, musimy uciekać! – wsłuchałam się w
jej głos, mrużąc oczy. Mówiła z dziwnym akcentem, który zauważyłam też u
Aleksego i jego rodziny. Odnotowałam w myśli, żeby w razie czego pamiętać o
tym, aby w ten śmieszny sposób przeciągać samogłoski. Kolejny niesamowicie
silny podmuch wiatru wyrwał mi z zamyśleń i sprawił, że przypomniałam sobie,
jakie mam zadanie. Strażnicy. Musiałam się spieszyć.
Gdy stało się
całkowicie ciemno, schowałam się za stogiem siana, stojącym nieopodal ratusza.
Przez kilka chwil siedziałam tam, próbując uspokoić się. Nie miałam żadnego
planu ani spisku. Wiedziałam jedno – muszę dostać się do zamku Królowej, który
wznosił się kilka kilometrów stąd. Ostrożnie wyciągnęłam szyję, żeby się
rozejrzeć i zauważyłam wydeptaną ścieżkę prowadzącą pod most. Obliczałam w
głowie, ile zajęłoby mi dobiegnięcie tam, jednocześnie nasłuchując.
Po chwili
przeszywającej ciszy, przerywanej tylko parsknięciami koni znajdujących się na
oko kilka alejek dalej, zauważyłam, że stukot ich kopyt z każdą chwilą robi się
coraz głośniejszy. Niektórzy ludzie na kilka sekund wychylali się z domów, by
zapalić pochodnie znajdujące się na gankach. Parę budynków dalej ujrzałam
bujający się silnym wietrze szyld. Wytężyłam wzrok i wkrótce mogłam odczytać
zapisane na nim słowa. „Apteka. Eliksiry i leki”. Oraz mniejszy napis, na sama
myśl o którym przechodziły mnie ciarki – „Choroby i przekleństwa na
zamówienia”.
To musi być
jakiś żart.
Jakby jednak
nie patrzeć, nie miałam zbyt dużego wyboru, więc przyjrzałam się aptece
dokładniej. Była jedynym sklepem, który – pomimo późnej godziny – był nadal
otwarty. Zawahałam się, ale słysząc zbliżające się głosy strażników, zerwałam
się. Próbowałam mniej więcej określić, gdzie znajdują się ci mężczyźni, ale gdy
usłyszałam, że rozmawiali o swoich przygodach w domu publicznym i rozważali,
która z tamtejszych kobiet jest najgorętszą kochanką, skrzywiłam się i nie
myśląc już dłużej, podeszłam pod aptekę i powoli weszłam do środka.
Zamykając
drzwi, usłyszałam stukot. Coś podobnego do dzwonienia dzwoneczków informujących
o przyjściu gościa, ale ten dźwięk był jakby niższy i donośniejszy.
Nieprzyjemny. Uniosłam głowę. Nad drzwiami wisiały uderzające o siebie czaszki
zwierząt. Zaczęłam żałować, że tu weszłam.
- Siadaj –
usłyszałam niski, kobiecy głos. Odwróciłam się szybko i ujrzałam najstarszą
osobę, jaką kiedykolwiek miałam okazję zobaczyć. Jej głębokie zmarszczki
wydawały się być wyrzeźbione w luźno zwisającej skórze, a oczy o białych
tęczówkach łypały na mnie groźnie. Po chwili doszło do mnie, że ta kobieta jest
niewidoma i na chwilę ogarnęło mnie współczucie, które w momencie, gdy staruszka
wymruczała coś pod nosem, zniknęło równie szybko, jak się pojawiło. Rozległo
się głośne bicie dzwonów na zewnątrz i poczułam, że zaufałam niewłaściwej
osobie.
- Wydasz mnie
im – wychrypiałam dawno nie używanym do rozmowy z kimkolwiek głosem. – Wydasz
mnie Królowej.
Zanim kobieta
zdążyła odpowiedzieć, rozległ się huk wyważanych drzwi. Wskoczyłam do stojącej
blisko czarnej, pachnącej starym drewnem szafy. Starałam się nie oddychać, by
nie robić hałasu, ale i tak zdradzało mnie szaleńczo głośne bicie serca. No
tak. Moje życie zależało od kaprysu wiernej Królowej kobiety.
Rozległ się huk
i wyobraziłam sobie drzwi spadające na ziemię. Przyłożyłam ucho do szpary w
drzwiach.
- Czy ona tu
jest? – zagrzmiał nagle donośny, męski głos. Usłyszałam wiele ciężkich
oddechów, pociągnięć nosem, splunięć. Najwidoczniej przyszedł cały patrol.
Zadrżałam. Nie miałam najmniejszych szans na ucieczkę. – Hę?
- A kto ma tu
być? – odpowiedziała pytaniem na pytanie uzdrawiaczka.
- Ona! Ta,
przez którą nas zwołałaś! Jest tu?! Gadaj! – usłyszałam coś jak… uderzenie.
Zamknęłam na chwilę oczy.
- Ona. Jest.
Dlaczego jej potrzebujecie?
- Jeśli Królowa
ci nie powiedziała, to najwidoczniej nie masz tego wiedzieć. A teraz powiedz,
stara krowo, gdzie ona jest.
- Chodzi o
przepowiednie? Jak ma na imię?
- Nie twoja
cholerna sprawa! – wrzasnął inny głos. Przepowiednia? Kolejne elementy
układanki, puzzli, tylko czemu nigdzie nie było obrazka z instrukcją, jak to
poprawnie ułożyć? – Lepiej gadaj, gdzie jest!
- Chcę wiedzieć
więcej na jej temat. Nawet, jeśli zabierzecie mi pierścień z rubinem.
Sprawdzaliście jej pochodzenie? Na pewno jest potomkinią?
I nagle
wszystko zadziało się tak szybko. Usłyszałam plask, przez przypadek oparłam się
o drzwi szafy i wypadłam na podłogę, ktoś, kto zachował emocje na wodzy po
chwili z całej siły kopnął mnie w plecy, wrzasnęłam, spojrzałam na leżącą na
podłodze uzdrowicielkę, zauważyłam jej błyszczący pierścień z rubinem, złapałam
za niego i szepnęłam, że chcę znaleźć się w bezpiecznym miejscu. Przeszedł mnie
intensywny, wręcz powodujący ból dreszcz i przestałam czuć własne ciało. Miałam
wrażenie, że wydostałam się z niego i beztrosko mogłam odlecieć do bezpiecznego
miejsca. Zamknęłam oczy.
Gdy obraz znów
odzyskał ostrość, znajdowałam się w całej wyłożonej kafelkami sali przed
wielkimi, zdobionymi wrotami. Wydałam z siebie cichy jęk. Było to wejście
prowadzące do komnaty, w której Królowa przyjęła mnie po raz pierwszy. Po
chwili wszystko zaczęło nabierać sensu i odzyskałam odwagę i wiarę w to, że
dożyję późnej starości. Rozejrzałam się. Uzdrowicielka leżała na podłodze, ale
jej pierś miarowo się podnosiła. Trąciłam ją stopą, a kiedy nie zareagowała,
kucnęłam koło niej, próbując zdjąć pierścień z jej przeraźliwie chudego palca.
Może z odrobiną mocy moja walka z Królową stałaby się bardziej fair. Schowałam
pierścień do torby.
Nie wiem,
dlaczego, ale nagle zaczęłam łkać. Oparłam się o ścianę i otuliłam ramionami,
próbując dodać sobie otuchy. Byłam taka słaba. Dalej nie mogłam uwierzyć, że ja
– zwykła, bezbronna szesnastolatka – zostałam wkręcona w tę cholerną, cholerną,
cholerną grę! A może to dzieje się tylko w moim umyśle? Może jestem w śpiączce
w szpitalu, a to jest długi sen?
Beatrycze, czy
kiedykolwiek wcześniej cierpiałaś podczas snu? Czy bolało cię coś tak kiedyś?
Musiałam sobie
szczerze odpowiedzieć, że nie. A nawet jeśli to nie działo się naprawdę, to nie
miałam odwagi tego sprawdzić. Chciałam dodać sobie otuchy, zaciskając dłoń na
florecie, ale… floret zniknął. Najzwyczajniej w świecie zniknął. Przeklęłam
najbrzydziej, jak tylko umiałam i schowałam twarz w dłoniach. Otarłam drobne
łzy, które sprawiły, że moje oczy stały się wilgotne, po czym wyprostowałam się
i popchnęłam wrota.
Coś dziwnego
stało się z moim żołądkiem. Potem poczułam, jak wnętrzności mi buzują, jak
rozmazuje się obraz przed oczami. Krótko mówiąc, w ciągu ułamka sekundy
poczułam się okropnie, cały głód, zmęczenie i pragnienie powróciły ze
zwielokrotnioną siłą. Nie wiem, czym było to spowodowane. Stresem,
przerażeniem, wymęczeniem… Bądź co bądź, kiedy tylko pojawiłam się w sali,
poczułam wciąż powiększającą się ilość słodkiej krwi w ustach. Splunęłam
kilkokrotnie i ciemnoczerwona kałuża rozpłynęła się po podłodze. Usłyszałam
pełen szaleńczej furii krzyk Królowej.
Tak, to
zdecydowanie było najbardziej niespodziewane i spektakularne wejście, jakie
miała okazję kiedykolwiek zobaczyć.
***
- Co tu robisz?! – pisnęła Królowa. – Nie wykonałaś
zadania! Nie mogłaś! Gdybyś miała okazję zdobyć krew, byłabyś…
- Martwa? –
wycharczałam, zupełnie osłabiona. – Czyli ten łucznik to była two… eee… sprawa
waszej wysokości? – kobieta nie odpowiedziała, więc uznałam to za wymowniejsze
nawet od zwykłego „tak”.
Wiedziałam,
wiedziałam, wiedziałam, że będzie grać nieczysto. Nie stać ją na to, by być
fair. Czyli to oznacza, że się boi. Mnie? Tej idiotycznej przepowiedni, której
treści nawet nie znam?
- Mam krew. W
fiolce. Mam nadzieję, że wystarczy. – Włożyłam rękę do torby, próbując poczuć
chłód szkła, jednak zamiast tego musnęłam złoty pierścień z krwistym oczkiem.
Syknęłam i zaczęłam pocierać palce. Parzył. Zerknęłam do środka torby. Rubin
zaczął intensywnie jaśnieć, więc postarałam się jak najszybciej znaleźć fiolkę
i oddać ją Królowej. Gdy wyjęłam ją, blask osłabł. Za to rozjarzył się kamień
na szyi Królowej. Postanowiłam sobie, że później postaram się znaleźć pomiędzy
tym jakąś zależność.
Nagle coś
zamruczało. Spojrzałam w jego stronę. To był kot. Kot, którego kiedyś już
widziałam. Kot, który wskazał mi drogę do jednorożca. Kot, który pomógł mi przeżyć.
Kot, który tak naprawdę był pupilkiem Królowej. Otarł się o jej nogę, a kobieta
podniosła futrzaka i zaczęła powoli gładzić jego kark. Zaczęłam rozumieć.
Nasłała kota, aby zaprowadził mnie do jednorożca, którego wkrótce dotkliwie
zraniono, żebym pomyślała, że mam okazję przechytrzyć Królową. Wtedy miał mnie
przebić strzałą mężczyzna o piwnych oczach.
A jednak tego
nie zrobił. Może nienawidził Królowej? Albo po prostu chciał mi pomóc?
Wiedział, że walczę w dobrej sprawie? W końcu co innego, skoro był gotów ocalić
mi życie, narażając przy tym swoje?
Ty zachowałaś
się tak samo względem Adama – powiedziałam sama sobie.
Tak, ale ja go
kocham, bo jest moim jedynym przyjacielem, jedyną osobą, z którą mogę być
szczera i jedyną osobą, która zawsze chce mnie wysłuchać.
Więc może
kiedyś już widziałaś tego łucznika? Może go znasz? Może on też jest
przyjacielem?
- W porządku –
odparła po pewnym czasie Królowa. – Zatem upiekło ci się, czas na drugie
zadanie. Takie, w którym stare moce i przesądy nie będą mogły ci pomóc. Za dwa
dni o zachodzie słońca w moim zamku rozpocznie się bal maskowy. Twoim celem
będzie dostanie się nań bez zwrócenia niczyjej uwagi i zdobycie maski dowódcy mojej
armii, któremu – pomimo, że już raz mnie zdradził – wciąż bezgranicznie ufam.
Nikt, kto zna sądy ze Złych Dni, nie może z nimi walczyć.
- Jak rozpoznam
dowódcę? – zapytałam, czując się głupio, że nie wiem nic o Złych Dniach ani
o pradawnych przesądach.
- Bez trudu.
Bardzo młody jak na dowódcę – dwadzieścia parę lat, wyjątkowo przystojny. Jest
synem mojej najwierniejszej służki, która nigdy mnie nie zawiodła. To bardzo
oddana mi rodzina, zrobią wszystko, co powiem, pod warunkiem że nie będzie
sprzeczne ze starymi Prawami ani siłami rządzącymi moim królestwem. Nie trudno
ich rozpoznać – oboje mają duże, intensywnie piwne oczy. Zresztą, co będę
opowiadać. Zapewne widziałaś Inthala zaledwie kilka godzin temu.
Pomyślałam, że
wiem już, jakie to uczucie, kiedy wszystkie wnętrzności wywracają się na drugą
stronę.
- Już po mnie –
wyszeptałam sama do siebie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)